Stara Waśń
OpowieśćRegulaminGaleriaKontaktNowościZwycięzcy

Powrót 

Powrót do spisu opowiadań

KARAWANA



Abdullah wstał i przeciągnął się w rześkim powietrzu poranka.
Jego ludzie też wycierali kolana i sposobili się do drogi. Allach widzi pokorę swych wyznawców, którzy nawet na ziemi niewiernych nie zaniedbują modłów. A ziemia niewiernych to nie suche piaski pustyni: padniesz na kolana, modły raz dwa trzy i w drogę.
Tu, w tych wiecznych błotach, wszystko jest bardziej skomplikowane: wiązka chrustu, na nią kawał grubo tkanej szmaty i dopiero na tym rusztowaniu można paść na twarz przed Allachem. A co się w kolana wbije, och! A co przez szmatę przemoknie, och, och! Ho, ho, Abdullah w głębi duszy czuł, że poświęcenie to jest zauważone, miłe Allachowi i przez Proroka zostanie hojnie wynagrodzone.

- ...Nagrodzone… ach, tak!... nagrodzone!

Już trzeci miesiąc w drodze! Karawana dobrze zaopatrzona w południowych portach Lewantu, wyprawa przygotowana w najdrobniejszych szczegółach, mozolnie i zgodnie z planem podąża na wschód, do kniazia Jarosława, po interes życia!
Abdullah zawsze cenił sobie trzy rzeczy: złoto, złoto i złoto.
Całe życie w drodze! Całe życie ciężko pracował! Zaczynał jako dozorca wielbłądów w taborach swego wuja, wielkiego kupca Ismana. Najpierw przemierzał w jego karawanach Europę wzdłuż i wszerz, poznając tajniki kupieckiego fachu.
Och, och niech się komuś nie wydaje, że to proste: tu kupić tam sprzedać! Nic podobnego! Wielki handel to coś znacznie bardziej złożonego!
To sztuka! Ba! Wirtuozeria!... Prawdziwy kupiec musi przeniknąć najskrytsze marzenia swego klienta! Wejrzeć w jego duszę (nawet, jeśli to mroczna i błotnista dusza niewiernego, karmiona świniną...) i na głos, niczym tajemne zaklęcie wypowiedzieć głośno słowo klucz: jedwab! Albo: wonności! Albo: klejnoty!...
Tak, tak! W swej pracy Abdullah najbardziej kochał zaskoczenie malujące się na twarzy kupujących, gdy okazywało się, że on, kupiec z Arabii, niczym potężny dżin, potrafił spełniać ukryte marzenia. Nie ich żony, nie niewolnice, nie towarzysze broni, nie przyjaciele z lat dziecinnych, nie ojcowie i matki, ale on – Abdullah Wielki! Dla takich chwil warto żyć!
A, że nie był dżinem i nie dana mu była moc czytania w ludzkich myślach ot tak, po prostu, radził sobie inaczej. W każdej z krain miał swych informatorów, opłacał ich godnie (a drogo nie wychodziło, nie). Dzięki nim wiedział z wyprzedzeniem, co komu za chwilę będzie potrzebne. Tam, gdzie się przymierzają do zmiany biskupa - fioletowy jedwab, broń, trucizny; gdzie idzie na wojnę - maści wężowe na rany (w tych małych pojemniczkach z tygryskiem), sproszkowany róg jednorożca na potencję, broń, trucizny. Gdzie nie daj Panie szło na pokój - sproszkowany róg jednorożca na potencję, pantofle domowe z wielbłądziej wełny, broń ozdobna na ścianę; a gdzie wydawać będą książęce córki za mąż – o, ten przypadek lubił najbardziej, bo poza rogiem jednorożca jak zawsze, oznaczało to wielkie, gigantyczne zakupy: od klejnotów, przez kosztowne materiały, zastawę domową, pachnidła, broń ozdobną aż do wschodnich przysmaków. Och, och, och! To właśnie jego wyprawa życia!
On to już wie, że kniaź Jarosław syna żenić będzie! I nie z byle kniaziówną ruską! O, tych kniaziówien to u nich dostatek, trzymają je po komorach w każdym wieku i w każdym rozmiarze, bo kniaź prócz rogu jednorożca od Abdullaha, kupuje też takie świństwo w maści od tego przechery Abrahama!
Otóż: kniaź synka puszcza za …Grubą Bertę! Tak, tak, tak! Najlepsza partia dzisiejszej Germanii! W posagu dwie marchie, tytuł margrabiny, setka saskich wojów i skrzynie złota. Och, Abdullah wie swoje, on Bertę zwaną Grubą widział na własne oczy (wówczas zresztą nie po raz pierwszy skonstatował, iż jego rodzime zwyczaje, nakazujące kobietom przykrywanie oblicza należałoby zakrzewić i u niewiernych). Abdullah wie, że taka Berta musi pójść za sowitą dopłatą! Ale, o ile pieszczotliwie można nazywać ją Grubą, o tyle lekceważyć ładunku tego małżeństwa nie można! Kniaź Jarosław zrobił dla synka mariaż, dla siebie sojusz na lata, a dla Abdullaha stworzył okazję na interes życia! Panna młoda ze wspaniałym orszakiem przybędzie, gości Jarosław nasprasza ze wszystkich krain, bo i jest się czym chwalić. Kto zaopatrzy kniazia Jarosława w przysmaki na stół? Kto w podarki dla synowej? Kto w szaty najświetniejsze, żeby się przed gośćmi pokazać? Kto pachnidła dostarczy? No kto? Kto? Abdullah Wielki! Ten, co czyta w ludzkich sercach! Och!
A że i na samej Rusi jeszcze nie wiedzą, że weselisko będzie? A że kniaź Jarosław chodzi po pokojach i palce gryzie, czy margrabia Henryk, ojciec Grubej Berty ofertę małżeńską przyjął? A że synalek jego, kniaź Dymitr jeszcze za służkami lata i ładnie prosi, by któraś raczyła go rozprawiczyć i uciszyć buchającą chuć dwunastolatka?
Cóż z tego, skoro Abdullah Wielki już wie!
I tak się składa, że kupiec arabski Abdullah, zajedzie do kniazia Jarosława, zaraz po tym, jak wyjedzie od niego posłaniec margrabiego Henryka z dobrą nowiną!
Kosztowało to Abdullaha sporo, nie ma co gadać! Takich wieści, tak gorących, powiedzmy sobie, przedpremierowych wieści, nie dostaje się od zwykłych informatorów! Tu trzeba sprytu Abdullaha, by i z zaufanym arcybiskupem margrabiego Henryka pomówić (każdy z arcybiskupów dobrze reaguje na przypadkową omyłkę, gdy zamiast biskupich fioletów, podaruje im się kardynalską purpurę) i z kochanką margrabiego, i z dwórkami jego żony, i z żoną jego przyjaciela, druha najlepszego (ciekawe, że wszystkie damy wybrały sobie taki sam jedwab czerwony, cieniutki, nie wiadomo na co, na pelerynki może?). Tak czy inaczej, jeden wóz przedniego ładunku poszedł na łapówki, ale gdy dzbanem wina postawionym dowódcy poselstwa potwierdziła się jego treść, Abdullah był w siódmym niebie!
Ostatni etap podróży właśnie się zaczął. Jeszcze minąć ziemie jarla Bjarniego, sprzedać mu to czy tamto bez naruszania głównego ładunku i najdalej za pięć dni stanąć na dworze kniazia.


Stara Waśń


Abraham wpatrywał się w niebo z rosnącym podenerwowaniem. Gdyby to od niego zależało popchnąłby słońce na zachód i rachu ciachu byłoby po szabacie. Ale sprawy ciał niebieskich, niestety od niego nie zależą. Zrobił, co mógł: ludziom kazał się zebrać do drogi i siedzieć w gotowości przy karawanie złożonej z załadowanych osłów. Jak tylko zajdzie słońce i skończy się dzień święty, ruszają w drogę. Te przestoje go wykończą! Nie raz i nie dwa dyskutował z uczonymi, używał całego swego sprytu, ba nawet inteligencji, by wytłumaczyć rabbiemu, że dla niego, Abrahama, i dla jego taboru, wędrówka to przyjemność, istny odpoczynek a nie żadna praca! Ale nie! Rabbi był nieugięty i uczeni w piśmie byli nieugięci. Szabat to szabat, karawana siedzi na tyłkach, a Abraham liczy straty! Ach, na chwałę Pana zaliczyć trzeba, że ten skurczybyk Abdullah ze swoimi wielbłądami poszedł od południa, a tam niechybnie, jego ciężkie jak słonie wielbłądy grzęzną już w błocie! Zanim się z tego skrótu wykaraska, Abraham powinien odrobić szabasowe przestoje! Najważniejsze, to dotrzeć na dwór kniazia Jarosława równo z Abdullahem. Tak, tak, Abraham ma świadomość, że jego arabski konkurent zawsze szybciej dogadywał się z Sasami, ale tym razem ma w ręku wielki atut: poufną wiadomość, której z racji na pośpiech nie posiadł Abdullah! Tak, tak arabski hochsztapler tak się spieszył, iż opuścił dwór margrabiego Henryka jak tylko posiadł wieści o zgodzie na małżeństwo.
A mądry Żyd? Cóż zrobił mądry Żyd? Pozbierał okruszki! Tak, tak. Arab popędził wielbłądy na wschód, licząc że dotrze na dwór kniazia z dobrą nowiną, niczym ci mędrcy w bajce o Betlejem, a Żyd został na miejscu i dosłuchał resztę. A owa „reszta” warta jest fortuny! Bo oto, nie tylko zaślubiny czekają kniazia Jarosława! Gruba Berta przyjedzie na jego dwór z orszakiem w którym będzie gość, jakiego się kniaź nie spodziewa – sam margrabia Henryk!
Ha! Trzeba żydowskiego nosa, by wyniuchać taką nowinę! Trzeba będzie i złota kniazia, by ją wykupić! Troskliwy saski tatuś postanowił bowiem na własne oczy sprawdzić, czy legendy o bogactwie dworu ruskiego są prawdą, i czy jego córuni ptasiego mleczka tam nie zabraknie! No, i czy godnie kniaź Jarosław przyjmie germańską synową. No, no Abrahamie, możesz być z siebie dumny! Ta wiadomość dla kniazia ma cenę! Dzięki twemu niezawodnemu nosowi kto wie – może i pokój na ziemi uda się uratować! Będą cię odtąd sławić po wszystkich jarmarkach! Kupiec Abraham – posłaniec pokoju! Nie, posłaniec to jakoś głupio… za blisko chłopca na posyłki, a to się Abrahamowi źle kojarzy.
Całe dzieciństwo latał na posyłki u wuja, bogatego właściciela składów z oliwą nieopodal jeziora Genezaret. Stary wysługiwał się nim gorzej niż niewolnikiem, więc gdy tylko nadarzyła się okazja Abraham zerwał się wujowi i dołączył do kroczącej na północ karawany. Trochę to trwało, nim z tragarza stał się właścicielem, ale i nauczył się przy tym niemało! Tylko głupiec sądzi, że handel to transakcja kupna sprzedaży. Tu taniej kupić, tam drożej sprzedać! Nie, nie! To znaczy tak, tak, ale nie tylko! Kupiectwo to powołanie, to misja, to pasja! Tylko pozornie sprzedaje się ludziom towary, w istocie zaś handluje się marzeniami! Kobiety, które marzą o urodzie, kupują piękno sukien. Kochanki tęskniące za miłością, w perfumach i wonnościach kupują obietnicę namiętności. Mężczyźni słabowici płacą za broń tak pięknie zdobioną, by nie musieli jej używać. A ci, co w boju krzepcy nic nie kupują, bo sobie z wojny przywiozą to, co Abraham sprzedał ich ofiarom. Takie życie! Z czasem, gdy Abraham dorobił się własnej, sporej karawany zapragnął czegoś więcej. Nie, nie niech Pan strzeże przed obrazoburczym odkryciem, że złoto to nie wszystko! Nie w tym rzecz, ale w sposobie, jakim się je zarabia! Otóż Abraham odkrył, iż raduje go swoisty flirt z kupującym, raduje go nie tyle odczytywanie ludzkich pragnień, ile s t w a r z a n i e ich! Sprzedawanie jedwabiu na frywolną bieliznę podstarzałym wdówkom pod pretekstem, że uszyją sobie z niego pelerynkę, przestało go bawić. Zaczął pragnąć czegoś więcej, zaczął pragnąć kształtować ludzkie pożądanie.
Co może chcieć kupić piękna, bogata żona italskiego księcia: jedwab, kaszmir, pachnidła – wszystko jasne. Ale skłonić ją, by kupiła perukę z owczego runa, podczas gdy sama ma włosy piękne niczym serafini, to jest dopiero sztuka! Albo wmówić jej, że potrzebuje jedenastu pierścieni, choć wolnych palców ma już tylko siedem! O, to wyzwanie! A biskupom świątobliwym krzyżyki złote sprzedawać? Krzyżyki wyrabiane dłonią żydowskich rzemieślników? To sztuką, jaką z upodobaniem uprawiał Abraham. I doszedł w niej do takiej wprawy, że jego klienci zawsze pragnęli tego, co akurat okazyjnie kupił i czego w skrzyniach miał w nadmiarze!
Tak! Jeszcze tylko minąć ziemie jarla Bjarniego, pięć dni drogi i stanie przed kniaziem Jarosławem! Wyjawić mu nowinę o niespodziewanym gościu i opróżnić przed nim swe kufry, przypadkiem całkowitym, załadowane na okoliczność organizacji wielkiego przyjęcia. Przy okazji zaś, sprzedać mu ładunek wosku. Tak, tak wszyscy wiedzą, że lasy Jarosława to pszczelarskie zagłębie i że wosk kupuje się od niego, a nie jemu sprzedaje. Ale Abraham tanio kupił ten wosk po drodze i kazał swoim ludziom na postojach odciskać w gomółkach pieczęć z tajnym znakiem. Jest znak, dorobi się do niego legendę i czemuż by nie spróbować?

- Kupcy jadą! – straż na wale grodu Bjarniego darła się tak, że nawet omszali starcy ruszyli chude tyłki z przyzb i powlekli się ich zobaczyć.
Od tak dawna żaden wędrowiec nie odwiedził grodu! Co za radość! Co za radość! Goście!
- Gupcy? Gupcy jado? – głuchy młynarz otrzepywał umączone ręce.
- Nie głupcy tatku, tylko kupcy!
- A... dupcy? – struchlał na moment i jasne oczy wlepił w dziewczynę – Córuś?! Kto cię...
Ale córka młynarza wraz z wielką ciżbą witała już karawanę Abdullaha.
Nim arabscy goście zdążyli rozkulbaczyć wielbłądy, straż na wale rozdarła się ponownie:
- Kuuupcy! Kuuupcy!
Abdullah wzniósł oczy do Allacha i pokręcił głową. A Abraham przekraczając bramę splunął na widok konkurenta i potargał brodę.
Tylko nie to! Przenocuję z ludźmi, opłacę myto za przejście Bjarniemu i nim słońce wstanie wyruszam dalej. Przeklęty Arab!
Tylko nie to! Opłacę myto Bjarniemu, i zaraz po porannych modłach ruszam dalej! Cholerny Żyd!
- Salam malejkum Abrahamie! Jak dobrze widzieć cię w zdrowiu!
- Szalom Abdullahu! I ja się cieszę, z tego spotkania!
- Witajcie bracia kupcy! – Bjarni szerokim gestem zapraszał do dworu – Rad jestem gości! Czym chata bogata! Proszę, proszę! Miodu, jadła, miodu, miodu...

- Tylko nie mioduuu!...
- Pst!.. ciszej człowieku, bo mi głowa pęka!...
- Pęka ci, bo nią rano drzwi chciałeś wyważyć!
- Drzwi? Jakie drzwi?
- Dębowe...
- Abraham?...
- Abdullah?...
- Na Allacha co ja tu robię?! Z tobą? Co ja tu robię z tobą?!...
- Ci... nie krzycz tak, mnie też głowa szwankuje...
- Podasz mi wodę?..
- Nie...
- Niewdzięczny Żyd! To już nie pamiętasz, jak cię uratowałem przed piątą beczką miodu Bjarniego?
- Nie... nic nie pamiętam… jak mnie uratowałeś?
- Bo...hatersko! Wziąłem cię za brodę i ciągnąłem za sobą do tej stajni!...
- Ach, to dlatego szczęki mnie tak bolą?...
- Nie, szczęki cię bolą, bo Bjarni nie chciał nas wypuścić i jak ja ciebie ciągnąłem, on drzwi zamknął...
- Czekaj, czekaj... coś mi się przypomina... i wtedy ty głową walnąłeś we wrota!
- A, tego to akurat ja nie pamiętam!... Podasz mi tę wodę?
- Nie. Rozejrzyj się mój arabski przyjacielu!... leżymy w stajni, jak bydło! Koryta ci tu nie dociągnę!
- A, dobra. Bo już myślałem, że z ciebie niewdzięczny Żyd.
- Widzisz? Pozory mylą! Ulegasz tej waszej arabskiej propagandzie!
Nagle drzwi stajni otworzyły się i stanął w nich jarl Bjarni:
- Oho ho! Mam nadzieję, że pozory mylą, bo jeśli nie, to przepraszam, wychodzę, nie przeszkadzam...
- O co ci chodzi człowieku?
- Mi? O nic... jestem tolerancyjny, ale wy, panowie kupcy, w tych rozchełstanych sukniach, bez turbanów, śpiący jeden na drugim... ja nic nie mam do odmiennych… kultur. Nic. Ale pozbierajcie się jakoś, zanim was dzieci zobaczą.


Abdullah i Abraham na czele swoich taborów pospiesznie opuszczali nazbyt gościnnego jarla. Kiwali wciąż bolącymi głowami delikatnie i uśmiechali się zdawkowo na serdeczne zaproszenia Bjarniego:
- Czekam na was! Zajedźcie w powrotnej drodze!... Znowu sobie pogadamy!...
- Gdzie oni jadą po lodzie? – głuchy młynarz zawiązując worki, dopytywał córkę.
- Nie po lodzie tatku, tylko w powrotnej drodze.
- Po gołej nodze?! Aż ty mała cholero! Znowu się puszczałaś z Arabem!
Córka młynarza westchnęła i jak zawsze wzięła nogi za pas, nie wchodząc z tatkiem w spory. Pod nosem zaś rzuciła sobie cichutko nie z Arabem, ale z tym drabem! i chichocząc wskoczyła na pięterko, poza zasięg ojcowych rąk i chmurkę mąki, jaka się nad jego gniewną głową uniosła.

Rześkie powietrze, drobny deszczyk, ot zwykły kapuśniaczek, kiwanie wielbłąda, ryk osła, szum zielonego boru, wszystko to stopniowo otrzeźwiło dwie ciężkie, kupieckie głowy. Jechali obok siebie, nie rozmawiając wcale, bo i o czym tu gadać! Każdy z nich miał niejasne przeczucie, iż poprzedniego wieczoru nagadał się i to za bardzo. Wiele by dali Abdullah i Abraham za napój przywracający pamięć, a jeszcze więcej za taki, co umie cofnąć czas!
Ale obaj wiedzieli, że magiczne proszki, zioła, nalewki i mikstury, które każdy z nich miał w swym ładunku, nie zdadzą się tu na nic.
Jeden i drugi, każdy na własną rękę, starali się z całej duszy, ze wszystkich sił, przypomnieć sobie przebieg wieczoru. Ciężkie westchnienia znad oślego grzbietu i spomiędzy wielbłądzich garbów spotkały się gdzieś w połowie drogi. Abdullah spojrzał w dół, Abraham do góry i zgodnie pokiwali głowami.
- Ty mów pierwszy, drogi Abrahamie, bo wy Żydzi, jesteście braćmi starszymi w wierze.
- Nie, ty mów Abdullahu, boś młodszy i głowę masz tęższą.
- Nie, nie to już lepiej ciągnijmy losy!
- Ach, ja nie mogę, mnie religia zabrania!
- Żartowałem, mój Prorok też tępi czarnoksięstwo...
- Wiesz co, mój drogi Abdullahu? Musimy zaniechać sporów. Nos mówi mi, że obaj jesteśmy w tej samej sytuacji. Obaj mamy kaca, obaj niewiele pamiętamy.
- Święta racja, drogi Abrahamu! Kości na stół!
- Ach, ach ja hazardu nie uprawiam!
- Wy Żydzi nie macie za grosz poczucia humoru!
- Za grosz może nie, ale za złotego denara...
- No dobra, ja pierwszy powiem, co pamiętam!..
- O nie, tak to nie ma! Ja powiem pierwszy!
- Co? To najpierw mnie prosiłeś, a teraz wpychasz się przede mnie? Hę? Ładnie to tak?
- Ja cię pierwszy prosiłem? Ja prosiłem? To ty mnie prosiłeś! „Bracia starsi w wierze” – co nie mówiłeś tak? Już ja was znam, Arabusy! Wężowe języki!
- Co?! Jak mnie nazwałeś? Wężowe języki? Ty, ty, ty... Krzywonosie!
- O nie!.. Obrażasz mój naród, mojego Boga i moją matkę!
- Ja? To ty wojnę religijną zaczynasz!
- A! tu cię mam! Wojny chcesz?
Abraham nie zaprzestał wyzwisk, ale w jego głowie otworzyło się liczydło. Przed nimi cztery dni drogi do grodu kniazia Jarosława. Jego osły są mocno obciążone. Jeśli Abdullah popędzi wielbłądy, będzie u klienta pierwszy. I nie ma sprawy, tak miało być: wchodzi Abdullah, rozkłada u kniazia towary, leci ze swą słodko – drętwą kupiecką gadką i w chwili, gdy kniaź ma się brać do zakupów, wchodzi on – Abraham i na dzień dobry sprzedaje nowinę o gościach. Kniaź, co przed chwilą chciał kupować arabskie pachnidła, reflektuje się że trzeba zainwestować w przyjęcie margrabiego i przeskakuje na zakupy do Abrahama. Tak, takie wejście może być. Ale, jeśli teraz pokłóci się na dobre z Abdullahem, jeśli Arab smagnie wielbłądy, to dotrze na dwór kniazia o dwa dni przed nim. I, nowina Abrahama wprawdzie zrobi furorę, ale kto wie, może kniaź wykosztuje się na arabskie zakupy i nie będzie miał czym zapłacić jemu! Co to, to nie!
- Ach, Abdullahu, dajmy spokój tym kłótniom! Czy nie widzisz przyjacielu, że obaj jedziemy na tym samym wózku! Bardzo szanuję twój naród i twoją młodą religię, wiele nas łączy...
- Na przykład co?
- Na przykład to, że obaj jesteśmy obrzezani...
- A, to tak. I obaj nie jemy świniny...
- I obaj jesteśmy szlachetnymi kupcami ze wschodu...
- I obaj jako kupcy ze wschodu idziemy z zachodu...

Osioł i wielbłąd dopasowały rytm i obie karawany szły zgodnie w stronę ziem Jarosława. Na popasach Abraham przechadzając się koło dromaderów Araba próbował wzrokiem oszacować zawartość juków. Abdullah robił to samo. Gdy wchodzili na siebie w czasie tych obchodów, uśmiechali się pięknie i kłaniali sobie nawzajem. Istna sielanka!
Pięć wielbłądów z tkaninami. Te powypychane torby to pewnie pachnidła. Arab nie wozi ich między jedwabiami od czasu, jak mu zbójcy wielbłąda z łuku ustrzelili a zwierzę padając, potłukło skorupy i oleiste mazie wypłynęły między tkaniny.
Osiołki mocno przygięte. Ciekawe co to za okrągłe pakunki ma mój drogi przyjaciel, ciekawe… Abraham lubi wozić rzeczy małe a drogie, a tu widzę upakował, że ho ho.
- Salam malejkum Abrahamie!
- Szalom Abdullahu!
Zrobię tak: najpierw rozłożę ciężkie brokaty, przed nimi adamaszki, jedwabie i na to wszystko lekkie, połyskliwe woale! A u dołu rozstawię buciki wyszywane złotem! Klejnoty w szkatułach – tylko uchylę wieka. Pachnidła z boku, ale nim przyjdzie kniaź z dworem wyjmę korek z jednego naczynia, by cudna woń rozeszła się nad moimi towarami!... Ach, widzę już widzę okrągłe oczy kobiet! Wtedy biorę w ręce swój skarb, jedną belę jedwabiu, co warta jest pół mej karawany! Rozwijam materiał i mówię: Patrzcie, boście nie widzieli! Oto pasy zielone przetykane fioletem! Między nimi wpleciono najsubtelniejsze wyobrażenia kwiatów, maleńkich zwierząt, sarenek, jelonków (o kotach nie powiem, bo kniaź nie lubi kotów, powiem, że to małe psy, myśliwskie). Delikatne w wykonaniu, wielkie w swej wymowie! Zwróćcie uwagę na te punkty! To nić z prawdziwego złota, wpleciona dla podkreślenia połysku! Oto materia godna królów, cesarzy i ciebie kniaziu Jarosławie! Zamknę oczy i czekać będę na westchnienie kniazia...

Poczekam, aż Abdullah rozłoży te swoje fatałaszki. Kobiety otworzą oczy i zaczną trząść im się ręce. Przeczekam jego arabską gadkę, przeczekam i zaskoczenie kniazia, który się zdziwi, że ledwie co dostał wiadomość o zgodzie margrabiego na małżeństwo, a tu już kupcy mu jak z nieba przywędrowali. I wtedy powiem swoje. Jarosław cofnie się od babskich kufrów Araba. A ja na to: margrabiego podjąć trzeba po pańsku, z gestem, taki gość to nie żarty! I otworzę pierwszy kufer: a w nim złote tace! Drugi: złote kubki! Palcem pokażę, że przypadkiem moje złote kubki zdobione są popiersiem dzika, znakiem rodowym Henryka i Berty! A jak kubki, to trzeci kufer: wino italskie w gąsiorach lakowanych woskiem! A jak wosk, to otwieram czwarty kufer i pokazuje mu gomółki ze stemplem – Oto kniaziu wosk pszczół, które pyłki zbierają w nocy a miód z nich robią o poranku! Wosk z pasiek zabiera im się z narażeniem życia, bo to pszczoły – wojowniczki! Ale nie krew przelana przy jego zbieraniu dyktuje królewską ceną, lecz tajemna wosku właściwość: kto nim zapieczętuje list, ten liczyć może na przychylną odpowiedź. Jeśli mąż opieczętuje nim żonę przed wyjściem na wojenną wyprawę, może być pewien jej wierności. A jeśli żona opieczętuje nim męża, zyska jego miłość na wieki. Kto świece z niego utoczy, rozpaliwszy na nich płomyk czytał będzie z oczu rozmówcy, jak z księgi. Ta ostatnia właściwość nie do przecenienia w czasach, gdy gościć ci panie przyjdzie przyszłego sojusznika i twarzą w twarz z nim stanąć. A kniaź wtedy zapyta mnie, czy można to jakoś sprawdzić, żeby przed ludem nie wypaść na naiwniaka. A ja mu wtedy zadam pytanie: jaką odpowiedź przewidujesz panie dla margrabiego, który ci pismo przysłał z potwierdzeniem, że córkę wam daje? On mi powie: zgodę! Ja mu na to: to sprawdź panie, czy list Henryka nie jest takim oto, jak mój, zielonym woskiem pieczętowany. On za głowę się chwyci i wosk każe sobie ładować. A ja przymknę oczy i policzę mu za niego, policzę… Naczynia złote zamienię na złote dukaty, nie, część należności wezmę w futrach, to już nie będę po wioskach łaził, nóg trudził...

Bramy grodu Jarosława były otwarte na oścież. Abdullah i Abraham po grzecznościowych ukłonach uformowali swe karawany w kolumnę, przy czym udało się żydowskiemu kupcowi zręcznym kopnięciem przyprawić własnego osła o ryki i spazmy, co spowodowało, w sposób całkowicie naturalny, przesunięcie jego taboru za Araba. Obaj byli zadowoleni. Obaj głaskali się po brodach i uśmiechali łaskawie do gawiedzi.
A gawiedź całą gębą śmiała się do nich. Och, jak to miło być serdecznie witanym! Abdullah już miał sięgnąć do woreczka przy pasie i rzucić dzieciakom słodkich rodzynek, gdy nagle zdał sobie sprawę, że gawiedź się nie uśmiecha. Gawiedź… pęka ze śmiechu! Och! Pomacał się po głowie. Ptak narobił mu na turban? Nie... nie to. Więc co u licha?

Na palcu przed dworem kniazia Jarosława krząta się służba, jak zawsze. Abdullah i Abraham pokiwali do siebie uspokajająco głowami. O, i sam kniaź wyszedł do nich. Jakiś taki, pstrokato ubrany? Dziwne...
- Panowie kupcy! Witam, witam! Miło widzieć! Nie, nie taborów nie rozładowywać mi tu, nie trzeba! Ale do dworu proszę, gościny nie odmawiam, myto chętnie pobiorę! Proszę, proszę i zapraszam! Chętnie się panom kupcom pochwalę, bo ja właśnie tuż po zakupach jestem...
Abraham i Abdullah skrzyżowali spojrzenia swych ciemnych, wschodnich oczu. Zmarszczyli brwi, jednakowo. Rozdziawili usta i niczym bliźniacy skubnęli brody, co u obu było wyrazem całkowitego zaskoczenia.
- Po zakupach? – pierwszy odzyskał rezon Abraham – A po jakich zakupach, jeśli wolno spytać jest szanowny kniaź Jarosław, skoro karawany nasze dopiero do kniazia dotarły, a przed nami, rzecz to pewna, żaden znaczący kupiec nie przemierzał tych szlaków od roku?...
- Racja, racja. Przed wami nie przemierzał, bo gości miałem ze wschodu.
- Ze wschodu?! Kniaź żartowniś, och, och! My jesteśmy kupcy ze wschodu! – w głosie Abdullaha brzmiała nutka, którą ktoś bez poczucia humoru mógł wziąć za groźbę.
- Racja, racja! Wy jesteście ze wschodu, oni byli ze wschodu...
- Jacy oni, kniaziu?! My dwaj mamy monopol na handel wschodni! – Abraham już także tracił panowanie nad sobą, gdy doszli do głównej sali dworu.
- Proszę panowie kupcy, proszę wchodźcie!
- Ach...
- Och...
Abdullah podtrzymał Abrahama, Żyd wsparł Araba. Gdyby nie to, że całą drogę od kraju Bjarniego przemierzyli wspólnie, musieliby teraz tylko siebie podejrzewać...
Na wielkiej ławie reprezentacyjnej sali jarosławowego dworu stały naczynia z pachnidłami, piętrzyły się bele jedwabiu we wszystkich kolorach tęczy. A obok piękna, złota zastawa na sześćdziesiąt osób. Gdyby nie jej rozmiar, Abraham natychmiast poleciałby do swych osłów, liczyć, sprawdzać, bo pewien by był, że mu ją wykradziono. O tym samym pomyślał Abdullah patrząc na jedwabie. Obydwaj w pierwszej chwili oblali się zimnym potem na wspomnienie niepamięci po pijackiej nocy. Ale natychmiast ich kupieckie liczydła umieszczone w oczach zrobiły rachunek: to, co leży na stołach we dwój, albo i trójnasób przewyższa to, co oni mogą mieć w karawanach. Nikt ich nie okradł. Ale ktoś uprzedził...
- Wody? – zaproponował kniaź wyjątkowo wesołym głosem.
- Tak!... – wyszeptali kupcy spierzchniętymi z nerwów ustami.
- A nalej dziewuszka panom kupcom do tych nowych kubeczków, wypróbujemy zastawę!
Abraham przygryzł wargi biorąc w rękę złoty kubek z głową dzika. Abdullah zachłysnął się wodą widząc z bliska, iż jeden z jedwabi, tak jak jego bezcenna, zjawiskowa tkanina, złożony jest z pasów zielonych i fioletowych, tkanych w maleńkie zwierzątka, jelonki, sarenki i koty...
- Na Allacha! Toż to nie koty! – krzyknął unosząc do oczu kawał tkaniny – To nie koty! Ha, ha! To nie koty!...
- Oczywiście, że nie koty! Ja przecież nie znoszę kotów! To psy! Myśliwskie!
Abrahamowi, wariacki na pozór wybuch Abdullaha natychmiast dał do myślenia. Jednym haustem wypił wodę i przyjrzał się głowie dzika na krawędzi kubka.
Dzik miał ciosy do góry nogami… to znaczy ciosy wyrastały mu z dolnej, a nie górnej szczęki.
- Abdullah, dawaj nóż! – krzyknął Abraham strasznym głosem.
- No, no tylko bez rękoczynów, panowie kupcy, nie ma o co się zabijać, jak wam się podoba, to was skontaktuję z moimi...
- Kniaziu! To nie złoto! – wyryczał Abraham gdy zanurzył ostrze w dnie kubka – ktoś cię okpił!
- Na jedwabiu też! To nie jest nić złota, tylko barwiona szafranem! Zobacz! Splot podrobiony, ale wzór im nie wyszedł! A pachnidła? – Abdullah już wtykał swój długi nos w pojemniki – to tylko żywica podrasowana kroplą olejku z róży! To wywietrzeje nim pół roku minie!
- A czy ja potrzebuję dłużej? – kniaź rozparł się wygodnie na ławie.
Teraz dopiero kupcy zobaczyli, że ich odkrycia nie robią na nim żadnego wrażenia.
- Tyś się celowo dał nabrać kniaziu?!
- Nie celowo, tylko cenowo. Okazja była. Ja mam teraz wydatki, panowie, synowa przyjedzie, wesele będzie i tak dalej. Wiecie jak to jest, pokazać się trzeba! A, jeszcze się dowiedziałem, od przyjaciela mojego, jarla Bjarniego, ponoć się znacie, że i sam margrabia Henryk do mnie się w gości wybiera, to i na stół trzeba coś było kupić, i podarki i tego…
Bjarniemu za nowinę zapłaciłem, dużo nie wziął, bo to dobry przyjaciel, a okazja była, kupcy tu tacy zręczni przyjechali i proszę: mosiądz polerowany jak złoto! To całą zastawę wziąłem. Niech Henryk widzi, jak się u nas świętuje! Jedwab tani, to kobietom na suknię i sobie na płaszczyk. Pachnidełek przywieźli tańszych, to więcej zakupiłem, rozdam na prezenty. A co mi tam, póki u mnie goście będą, będzie pachniało, a jak pojadą to pies ich drapał. A kubków nożem nikt mi skrobał na uczcie weselnej nie będzie.
- A... ale... ale... jak to tak, kniaziu? Jak to tak, że tanio?... co to za kupcy u ciebie byli?
- A, ze wschodu, z dalekiego wschodu. Tacy nieduzi, żółciutcy, bardzo, bardzo mili. Li Wang się nazywał ten główny. Mówili, że oni są państwo środka, czy coś... bardzo, bardzo mili. A jacy tani...
Abdullah i Abraham spojrzeli na siebie z trwogą i wyszeptali jednocześnie:
- Made in China...Koniec świata karawany!

*

Pierwszy pozbierał się Abraham.
- Abdullahu, wiele nas łączy...
- Tak, tak bracie, obaj jesteśmy obrzezani, nie jemy świniny i obaj jesteśmy bankrutami w turbanach...
- To też, bracie. Ale, czy nie pomyślałeś, że...
- ...uhm...
- ...w końcu lepiej, żebyśmy to my, niż ...
- ...uhm...
- ...moglibyśmy zrobić spółkę...
- Co to to nie! Mi religia zabrania spółkowania z mężczyznami!
- ...spółkę handlową...
- ...uhm!
- ...wprowadzilibyśmy do Europy ten tańszy jedwab, te polerowane mosiądze, te – nie wierzę, że to mówię – n i e d r o g i e pachnidła ...
- ...w końcu to tylko interesy, nic osobistego...
- ...tak...
- ...a ten Li Wang, ciekawe, jaką wyznaje religię...
- Słuchaj Abdullahu, jak nazwiemy naszą spółkę?...
- Nie mów „spółkę” to mnie jakoś mierzi...
- A jak mam mówić? „Interes”?!
- To musi być coś, co nas łączy, coś wspólnego, coś poza obrzezaniem, świniną i turbanami… może...
- Może „Stara Waśń”?...


Elżbieta Cherezińska


Stara Waśń


Powrót do spisu opowiadań



Menu

___________________________________________
Kontakt: admin@starawasn.com Wersja Polska
Zalecana przeglądarka to Google Chrome lub Mozila FF.
Gra autorska: intechspiration.com
Wersja: 6
2006-2024
Polityka Prywatności