Stara Waśń
OpowieśćRegulaminGaleriaKontaktNowościZwycięzcy

Powrót 

Powrót do spisu opowiadań

ŚCIEŻKA


Prolog

Jaśmina.
Otaczał go mrok, a mimo to zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia.
Kiedy tylko spojrzała w jego czarne, jak bezdenna otchłań rozpaczy oczy, poczuła dreszcze na całym ciele i nie mogła już przestać myśleć o tym by go dotykać.
Przyciągał ją z taką siłą, że straciła zupełnie rozum i wolę. Jego smutek skrywał w sobie jakąś niezwykłą tajemnicę. Marzyła o tym, by po prostu podejść, ująć jego twarz w dłonie i całować, ale powstrzymała się z trudem. Nie znali się, a ona przecież była księżniczką. Jednak nie mogła już myśleć o niczym innym jak tylko o tym, by go zdobyć. Budził w niej jakąś niepojętą tęsknotę.

Mroczny książę.
Był pełen siły i tłumionej wściekłości. Wyniosły i dumny, zamknięty w sobie. Skryty, oszczędny w ruchach i słowach. Odziany od stóp do głowy w czerń aksamitną jak futro dzikich kotów. Wysoki, szczupły, smukły. Jakby był nie z tego świata... jakby z tym światem niewiele miał wspólnego. Wyobrażała sobie, że weźmie ją za rękę i poprowadzi w jakieś tajemnicze, ciemne miejsce, w którym otworzy ukryte przed nią, sekretne drzwi. Że zabierze ją do gwiaździstych krain. Że będą razem przemierzać galaktyki, a on będzie nazywał najpiękniejsze gwiazdy jej imieniem. Że będzie dla niej poskramiał dzikie bestie. Że ją porwie, uwiedzie, uprowadzi i zniewoli..... Że będzie ją wielbił brutalnie, aż do bólu.. Był taki demoniczny i groźny... Jedyny w swoim rodzaju. Wyjątkowy.
Miał taką niepokojącą urodę.
Myślała o jego oczach, jego ustach, jego dłoniach. Myślała o jego ustach, jego karku, jego włosach, jego brzuchu… Myślała, aż jej oczy przysłaniała mgła pożądania.

Oczywiście Jaśmina nikomu nie mogła się przyznać, że pokochała Księcia Ciemności, ale emocje, które nią zawładnęły były tak silne, że nie panowała nad nimi wcale. Była Świetlistą Księżniczką. Zawsze miała wszystko, czegokolwiek pragnęła. A Cahana zapragnęła bardzo. Tak bardzo, że gotowa była wyrzec się wszystkiego co miała, byle tylko móc zamienić z nim spojrzenie, słowo, dotyk.

Jaśmina nie należała do osób cierpliwych, pokornych czy nieśmiałych. Dorastała w poczuciu własnej wyjątkowości. Wszystkie jej najdrobniejsze zachcianki spełniano w przeciągu chwili. Otaczał ją splendor, a kwiaty i gwiazdy bladły wobec jej anielskiej urody.
Widziała go tylko raz, ale dobrze wiedziała, że jest to pragnienie, które musi zaspokoić. Że na całym świecie nie ma nic ważniejszego. No i że oczywiście to musi być Przeznaczenie.

Pewnego dnia po prostu włożyła swoją najpiękniejszą suknię, dosiadła złotego smoka i poleciała wprost do jego zamku. Mimo długiej podróży serce cały czas biło jej zbyt szybko. Kiedy zsiadła ze smoka na ponurym dziedzińcu nadal, jak zwykle bił od niej olśniewający blask. Odesłała smoka. Nie miała zamiaru nigdzie wracać. To był dom jej ukochanego. Chciała tam zostać.
Kiedy zobaczyła Cahana wychodzącego jej na spotkanie, nogi się pod nią ugięły. Przez moment nie mogła złapać tchu. Oto był. Jej Mroczny Książę. Nie potrzebowała nic tłumaczyć. Nie miało dla niej znaczenia, że wszyscy na nią patrzą. Że powinna się jakoś zachować... Nadszedł czas spełnienia marzeń. Po prostu podbiegła do niego. Ujęła jego twarz w swoje dłonie i pocałowała.

Jego usta były twarde i zimne, ale przecież rozgrzała je własnym żarem. On nigdy nie doświadczył takiej miłości, jaką ona mogła mu dać. To miłość, która kruszy kamienie, burzy mury i leczy zranione dusze. Cahan był urzeczony jej pięknem, jej odwagą, jej oddaniem.
Przemierzała komnaty ponurego zamku, błądząc między czarnymi kolumnami zachwycona surowym wystrojem i niesamowitą ciszą.

Jej sen się spełniał. Została panią na Mrocznym Zamku. Ślub był szybki i i cichy. Nie potrzebowała tłumów gości, ani hucznych imprez. Chciała tylko jego. Tego tajemniczego mężczyznę, który ciągle skrywał się w mroku.

Nie zawiodła się. Jego ciało było piękne jak rzeźba. Jego oczy z bliska były jeszcze ciemniejsze i jeszcze bardziej mroczne. Jego twarz rozjaśniała się tylko na jej widok. Jego dłonie delikatne jak skrzydła motyla.
Wiadomość o dziecku była cudowna i niespodziewana. Jaśmina nie wiedziała, że to może się stać tak szybko. Przyzwyczajona że zawsze jest piękna i wiotka z niepokojem obserwowała zmiany w swoim ciele. Nie miała też przy sobie żadnej bliskiej kobiety.. Ani matki, ani siostry, ani nawet zaufanej służebnej. Na zamku Cahana było tylko kilka służących. Właściwie żadnego dworu. Ludzie pojawiali się, wykonywali swoje obowiązki zupełnie niewidoczni i znikali. Żadnych służek, żadnych dam dworu.
Była trochę samotna. Cahan ciągle gdzieś jeździł i bardzo za nim tęskniła. Leżała w ich wielkim łożu i marzyła o jego powrotach. O tym jak on wchodzi w środku nocy, pokryty bitewnym kurzem i krwią wrogów i budzi ją pocałunkami... a ona gasi jego ogień. Jak tuli się do niej, jak całują się namiętnie, przygryzając wargi aż do krwi... To wszystko wydarzy się, tylko musi poczekać, aż on wróci. Cahan jednak nie potrafił okazywać uczuć w ten sposób. Kiedy wracał był zawsze śmiertelnie zmęczony i potwornie smutny. Tulił głowę do jej łona, a ona gładziła go po włosach aż zasnął... Wiedziała, że musi po prostu poczekać na lepszy dzień. Na dzień, w którym uda jej się przepędzić rozpacz z oczu i serca jej księcia.
Czuła, jak życie przelewa się przez nią gorącą, palącą, jasną strugą ale nie mogła się tym z nikim dzielić. Ogień płonący w jej żyłach pozostawał nieugaszony spopielając jej serce. Jej czas mijał.
Była przecież taka młoda, tak piękna, tak pełna życia, że mogłaby nim obdarować cały świat, ale jej ukochany pozostawał wciąż niedosięgły... Jej ciało zaczęło się zmieniać. Brzuch pęczniał, nogi puchły, twarz obrzmiewała, piersi bolały. Przygnębienie spadało na nią znienacka jak gradowe chmury. Nagle zaczynała płakać, zdawałoby się, że zupełnie bez powodu, ale to i tak nie miało znaczenia, bo nikogo z nią nie było.
Zaczęła gorzko żałować, że wybrała sobie takiego męża. Marzyła o tym, że mogłaby spotkać kogoś, kto będzie chociaż o drobinę bardziej energiczny. Kogoś, kto uśmiechnie się czasem. Kogoś, kto będzie potrafił nieoczekiwanie zasypać ją pocałunkami i nie przestanie, nigdy nie przestanie jej przytulać.
Siedziała sama całymi dniami w pustym ponurym zamku. Z okien patrzyły na nią krwawe witraże, a kiedy wychodziła na dziedziniec widziała wokół tylko pustkę, po której hulał wiatr.
Traciła urodę z dnia na dzień. Najpierw pojawiły się sine kręgi pod oczami. Skóra stała się prawie przeźroczysta. Piersi wielkie i tkliwe, bolały przy każdym dotyku. Przestała się mieścić w swoją ukochaną suknię i trzeba było na szybko sporządzić nowe stroje. Nie było czasu na zamawianie tkanin, projektowanie stosownych ozdób. Dostała więc jakieś zwykłe ubrania, nie pasujące ani do jej urody, ani pozycji. W tym strasznym miejscu była zupełnie zależna od niego.
Z czasem zrozumiała, że jest tam bardziej jak jeniec niż Pani. Nie miała nawet z kim zamienić słowa. Nieliczni służący pilnowali ją dyskretnie, zachowując jednak należny dystans. Cahan znikał na całe dni. Mogła co prawda wylegiwać się w łóżku ile pragnęła i oczywiście nie miała żadnych obowiązków, ale to czyniło jej życie jeszcze bardziej nieznośnym. Cały czas czuła się źle, a na dodatek przepełniał ją żal do całego świata. Nie tak wyobrażała sobie życie, nie tak miała wyglądać ta miłość. Mieli przecież leżąc na ukwieconej łące całować się całymi godzinami albo wędrować razem aż do gwiazd... On miał być taki spragniony i taki gorący.. Myślała, że będzie płonąć od jednego do drugiego uniesienia... Tymczasem życie jej mijało w samotności.
Coraz niechętniej patrzyła na posągowo piękną, pozbawioną uczuć twarz męża. Coraz dalej odsuwała się na brzeg ich ogromnego łoża. Najpierw z malutką nadzieją na to, że on podąży za nią. Chwyci ją i przyciągnie do siebie, scałuje z niej te wszystkie lęki. Ale z czasem zrozumiała, że to się nigdy nie stanie. Aż w końcu dotarło do niej, że tkwi w potężnej, kamiennej pułapce. Z drżeniem serca odliczała dni do rozwiązania. Prawie przestała wstawać. Jej czas wypełniał płacz i ciężkie, ciemne sny. Nawet nie wie, czy Cahan cokolwiek zauważył. Nie rozmawiali ze sobą prawie wcale, a już nigdy na żadne osobiste tematy. Ani razu nie zapytał jej też o rodzinę, nigdy nie pomyślał, żeby zrobić jej jakikolwiek prezent, niespodziankę. Nawet nie zabrał jej na wycieczkę po okolicy. Siadał przy ich wielkim łożu z czarnym wezgłowiem i przypatrywał się jej jak strażnik w więzieniu, kiedy ona udawała, że śpi. A gdy wreszcie wychodził, zalewała się łzami. Raz po raz zastanawiała się czy długo wytrzyma takie życie. Czy takiej właśnie przyszłości chce dla własnego dziecka i z przerażeniem myślała, że jej syn może stać się wierną kopią swego ojca.
Rozwiązanie zaskoczyło wszystkich a najbardziej ją samą. To jeszcze nie była odpowiednia pora. A pewno nie. Nie zdążyli wezwać do zamku żadnego medyka. Cahana tradycyjnie nie było. Więc kiedy się zaczęło młoda służka Jaśminy pobiegła po bakę, doglądającą źrebiących się kobył. Stajnie miał Cahan najpiękniejsze na świecie, a jego klacze słynęły z urody i gracji… Więc może i powinna się cieszyć. Ale Jaśmina nie myślała o tym. Skurcze przeszyły jej ciało gwałtownym bólem i ze zgrozą zobaczyła, że krwawi. Myślała, że straci to dziecko. Że urodzi je nieżywe. Strach mieszał się w niej z nadzieją. A może miała nadzieję, że dziecko urodzi się nieżywe... Kiedy je wreszcie z siebie wypchnęła klęcząc na podłodze w sypialni było sine i śliskie. W niczym nie przypominało ślicznego bobaska. Prędzej jakiegoś robaka ze spuchniętą twarzą. Jednak babka podniosła to coś z podłogi i trzasnęła po tyłku, aż zaczęło płakać. Zawinęła je w jakieś szmaty i nawet nie obmywszy z krwi i śluzu podała siedzącej na podłodze Jaśminie. Więc to wszystko? Tak wygląda najpiękniejszy moment w życiu? Chłód kamiennej podłogi wędrujący po mokrych od wody, krwi i śluzu szmatach. Potworny ból i to coś sinego w rękach, co nawet nie wygląda jak człowiek? Jak miała to kochać?

Ścieżka

Bogowie nas obronią - myślała Ścieżka kurczowo ściskając zawiniątko z malutkim dzieckiem. Usta miała sine, a ciało zgrabiałe od chłodu. Rozpalonym wzrokiem rozglądała się gorączkowo. Jej chude ciało oblepiały zaskorupiałe od brudu i krwi strzępki szmat, a ciało znaczyły liczne blizny i siniaki. Od dawna nic nie jadła i nie miała już siły uciekać. - Bogowie nas ochronią - powtórzyła, ale słowa te nie obudziły już nawet echa nadziei w jej sercu. Czuła śmierć nadchodzącą jej krokiem. A kiedy się odwróciła ujrzała j biegnące ku niej przerażające, ogromne, dwa czarne psy.
Były już tuż, I Ścieżka czuła już na karku ich gorący oddech, a w myślach ostre kły rozdzierające jej gardło, I krew uchodzącą gorącą strugą z rozszarpanych tętnic... Ogary dopadły ją, ale miast rzucić się do gardła I kąsać poczuły obwąchiwać niespokojnie, to ją, to zawiniątko, które trzymała. Jeden z nich stanąwszy na tylnych łapach począł wsadzać mokry nos do dzieciaka, ale nie po to, żeby je rozszarpać, tylko lizać po siniejącej z zimna buzi. Dziewczyna nie mogąc poradzić sobie z natłokiem emocji usiadła w pył drogi I rozpłakała się. Dziecko kwiliło cichutko, też było bardzo głodne, a ona nie miała skąd wziąć dla niego pożywienia. I tak nie uda jej się ocalić mu życia. Niepotrzebnie wmieszała się w to wszystko. Matka tyle razy kładła jej do głowy, żeby myślała zanim coś zrobi, a ona uległa litości I współczuciu. I kiedy zobaczyła tą umierającą na skraju lasu niebogę posłuchała błagania w jej oczach I wzięła od niej dzieciaka, a tamta ostatkiem sił szepnęła tylko – uciekaj. Nie miała pojęcia, kim była odziana w jedwabie I atłasy dziewczyna ani też kim było dziecko, wiedziała tylko tyle, że musi jak najszybciej I jak najdalej uciec.
Straciła już zupełnie orientację, nie znała tych stron. Nigdy tu nie była. Szła I biegła na przemian lasem przez półtora dnia, ale brakło już jej sił. Nie miała grosza przy duszy, ani nic cennego.
Gorączkowo próbowała wymyślić jakiś plan. Jakąś historię, którą mogłaby opowiedzieć spotkanym ludziom. Coś co skłoniłoby ich do pomocy. Może powie, że podróżowała I napadnięto na jej rodzinę a ocalała tylko ona? A wtedy będzie musiała wskazać miejsce zbrodni... Jeśli znajdzie jakąś osadę może podrzuci tam dzieciaka...Ale co jeśli go zabiją, albo jeśli znajdą go Ci,z rąk których zginęła jego matka? Więc może zostawi dziecko w krzakach, a sama zakradnie się nocą I ukradnie coś do jedzenia?
Ale jak się zakradnie jeśli teraz pilnowały jej dwa ogromne czarne psy? Rychło zaczęło się ściemniać, znalazła więc w sobie tylko tyle siły, żeby zejść z drogi I zakopać się w kupie liści pod przydrożnym drzewem. Tak bardzo potrzebowała odpoczynku I ciepła. Śnił jej się zapach świeżego chleba. Myślami błądziła po rodzinnym domu, wspominała twarz matki, jej głos, szorstkie od pracy ręce...
Obudziła się, a wielki psi łeb leżał tuż przy jej policzku. Pies grzał ją swoim ciałem, a dzieciak wczepiony był w futro drugiego, który okazał się szczenną suką. Mały ssał psie mleko. Wstrząśnięta, chciała go oderwać, ale zrozumiała, ze może to być jedyny sposób by mu przedłużyć życie.
Rozejrzała się po okolicy szukając śladów ludzkiej bytności, ale mimo widoku ze wzgórza, próżno szukała dymów od chałup. Nic tylko pustkowia I wiatr targający chmury. Brzucho burczało coraz głośniej dopominając się posiłku I napitku. Może kiedy napotka jakąś karczmę uda jej się ubłagać lub zapracować na choćby okruch pożywienia. Mały opił się I spał. Żeby chociaż strumień znaleźć. Omyłaby się I małego przeprała. Podniosła go I wydał jej się jakiś cięższy. Zajrzała do pieluchy, ale znalazła tym tylko śmierdzącą kupę, żadnego ukrytego złota.

Nie było co czekać na śmierć. Gościniec musiał dokądś prowadzić. Ruszyła więc dalej.
Psy znikły tak jak się nagle pojawiły. Posmutniała jeszcze bardziej. -Kiedy obok brak ludzkiej duszy, człowiek szuka pociechy nawet w zwierzęciu- pomyślała. - Ale to tylko zwierzęta, mają gdzieś swój dom, swoich panów I swoje szczeniaki do wykarmienia.
Tłumoczek z dzieckiem ciążył jej coraz bardziej, mimo to uparcie podążała naprzód. W pewnym momencie posłyszała odgłosy z dali. Ucieszyła się najpierw, że może oto jakiś ratunek I przyspieszyła korku, ale kiedy wyszła z za zakrętu zrozumiała że oto napatoczyła się na następną kabałę.
Na środku drogi stał wóz zaprzęgnięty w dwa gniade konie. Tuż przy wozie leżał jakiś człowiek w nienaturalnie wygiętej pozycji, a na wozie dwóch innych dobijało kolejnego. Nie zdążyła cofnąć się. Znowu zabrakło jej sprytu. Uciekać próbowała, ale zabrakło jej sił. Bandyci dopadli ją szybko.
- Dobrzy ludzie, darujcie....- jąkała się, ale odpowiedział jej tylko tępy rechot dochodzący ze śmierdzących gąb. - A gdzie ty, skowroneczko, widzisz tu dobrych ludzi?- powiedział większy z bandytów. - Ot, I trafił nam się cukiereczek – cmoknął. - To się zabawimy.
Pociągnął ją w stronę wozu...Wciągnęli ją za włosy, jak brutalnie, że omal nie upuściła dziecka. Wrzucili potem jeszcze obok niej zwłoki I skręcili w stronę lasu. Myślała, że jadą do bandyckiej kryjówki, ale oni tylko chcieli od drogi odjechać. Z widoku zejść. Zrzucili ciała pomordowanych I zaciągnęli je w krzaki. Po czym większy z drabów zabrał się do niej. Brudnymi łapskami zaczął miętolić jej piersi, a kiedy przybliżył do niej gębę I poczuła jego cuchnący jak z dupy oddech, śmierdzący przetrawioną tanią gorzałą, popsutymi zębami I bogowie widza czym jeszcze, nie powstrzymała się I mimo że nie jadła od wielu dni zwymiotowała na niego flegmą I żółcią. Zbój szarpnął ją za włosy ponownie, omal nie skręcając karku. I w tym momencie z lasu wypadły psy. Nim się kto spostrzegł, jeden z nich skoczył na większego draba. A tamten pod wpływem siły impetu fiknął koziołka z wprost pod końskie kopyta, trzaskając łbem o dyszel. Teraz oba psy skierował się, ku drugiemu z bandytów. Z pochylonych nisko łbów dobiegało groźne warczenie. Zmarszczone nosy I wyszczerzony kły zapowiadały, że rzucą się na niego za chwilę. Na widok ten zbój począł uciekać, a ogary puściły się za nim. Jaki był jego los nigdy się nie dowiedziała.
Teraz to faktycznie powinnam się rzucić na kolana I dziękować bogom. Który to Bóg władał dzikimi bestiami? Jemu winna była największą ofiarę. Ale nie pamiętała imienia Boga swojego Nie miała co ofiarować, może jedynie odrobinę własnej krwi. Rozejrzała się I znalazła nóż u pasa złoczyńcy Wyciągnęła go I zdecydowanym ruchem nacięła skórkę na przedramieniu w miejscu jeszcze nie zabliźnionym nawet. - Dziękuję, Ci Panie, że chronisz mnie posyłając sługi Twoje. - powiedziała patrząc jak strużka krwi spływa po nadgarstku I wsiąka w ziemię. Ścieżka na chwilę zamarła w stuporze. Zawsze wierzyła, że poplątane ścieżki jej losu snuje ktoś inny. Że jest tylko igraszką, zabawką w rękach Bogów, w najlepszym razie ich narzędziem. Próbowała tylko uratować coś dla siebie z tego okrutnego losu. Odrobinę przyjemności. Liczyła chwile beztroski I radości jak cudowne, błyszczące korale... Krew przestawała już kapać, więc trzeba było rozejrzeć się w sytuacji. Używając wszelkich swoich sił wyciągnęła bezwładne ciało draba spod wozu I przeszukała dokładnie, ale oprócz noża, który już wcześniej mu zabrała nie miał za wiele cennego przy sobie. Garść miedziaków, ot I co. Na wozie jednak znalazła trochę pożywienia. Kawał sera I chleb, I nawet bukłak z winem. Gryzła ten twardszy, słony ser łapczywie I smakował jak największy frykas. Jak najlepsze jadło świata. Ostrożnie, żeby nie pogubić żadnych okruchów zagryzała czerstwym chlebem. A wina bała się pić, że zmąci jej zmysły, więc wzięła tylko łyczek, choć mordowało ją pragnienie. Dzieciak leżał na dnie wozu I nawet nie darł się specjalnie. Przykryła go pledem co tam znalazła , wsunęła do buzi trochę rozmoczonego własną śliną chleba, a po namyśle ułamała I dała do rączki kawałek skórki, którą dzieciak zaczął zachłannie smoktać. Kiedy już zjadła trochę, bynajmniej nie tyle, żeby zaspokoić głód, tylko tyle, co się w dłoniach zmieściło, raz jeszcze starannie przeszukała wóz, a potem ciało bandyty. A po głębszym namyśle wróciła do zwłok zamordowanych podróżnych I ich również przeszukała powoli I dokładnie. Sprawdzała ubrania, wszystkie szwy, kieszenie, a nawet buty.Starając się nie patrzeć im w twarz ściągnęła ciuchy, które mimo, że męskie były o niebo lepsze niż szmaty, które ona miała na sobie. Znalazła też pieniądze ukryte w bucie. Po chwili rozebrała też bandziora, a jego koszule podarła na pieluchy. Mały potrzebował czystych szmat. Przewinęła go, a zasrane jedwabne pieluchy ukryła starannie w pobliżu wielkiego głazu. Na drzewie wycięła jeszcze znak. Kto wie, czy nie będzie musiała ich kiedyś odszukać.
Jej sytuacja przedstawiała się wiec teraz o nieba lepiej. Miała opędzone najpilniejsze potrzeby własne. Co do dzieciaka...najlepiej by było komuś je oddać. Biorąc je, nie liczyła się z tym, że oto bierze na siebie odpowiedzialność na całe życie. Kierowała się impulsem. To była przecież tylko jedna chwila....Nadal też nie domyślała się kim jest to dziecko, ani kto je ściga. W zasadzie, nie widziała nawet żadnych oznak pościgu...Może tamta dziewczyna uroiła sobie to wszystko, I cała ta przygoda była bez sensu. Może dziecka poszukuje jego ojciec, albo dziad. To na pewno jest ktoś dobrze urodzony, a ona ukrywając się, pozbywa się może wielkiej nagrody? Pić jej się chciało strasznie, a nie znalazła wody, ani na wozie, ani nigdzie w pobliżu. Otworzyła więc bukłak z winem I upiła łyczek, potem jeszcze jeden I jeszcze. Poczuła straszliwe zmęczenie. Co prawda słońce dopiero zenit minęło I do wieczora było jeszcze sporo czasu, ale ona na prawdę nie miała sił już na nic. Nie pochowała nawet zwłok, czego pewnie Bogowie jej nie wybaczą. Oczy jej się kleiły I piekły, a ręce były takie strasznie ciężkie....Tylko na chwilę przymknie oczy...tylko chwileczkę zastanowi się, co dalej...
Obudziło ją niepokój, który po chwili zamienił się w irracjonalny przerażający strach. Nie mogła się ruszyć mimo strasznie niewygodnej pozycji. Zdobyła się tylko na to, aby troszkę otworzyć oczy. Był już środek nocy, a ponurą scenę lasu oświetlało jednak zimne światło księżyca. Usłyszała gaworzenie dziecka I kiedy odważyła się popatrzeć w tamtą stronę zobaczyła ciemną postać. Zagęszczenie mroku w kształcie kobiety, która karmiła piersią jej dziecko. Chciała zerwać się, lecieć, ratować, ale ciało nie słuchało jej zupełnie. Próbowała otworzyć usta I krzyczeć, ale nie dobywał się z nich żaden dźwięk. Nie dała rady nawet podnieść ręki, zupełnie jakby pętały ją niewidziane więzi. Czuła jedynie ten potworny, paraliżujący strach, jakby ta ciemna postać była uosobieniem wszelkiego zła. Zamknęła oczy, jak dziecko, które wierzy w to, że jeśli zamknie oczy, to zło go nie zobaczy. Usłyszała coś jakby trzepot skrzydeł, który wnet zlał się z szumem lasu. Naciągała ulewa.

Rano zawróciła konie na drogę I ponownie ruszyła przed siebie. Dokąd jechała – nie wie, widziała tylko, że nie ma dla niej powrotu. Myśli plątały jej się coraz bardziej I nie potrafiła ułożyć żadnego planu. Dziecko z czasem jakby wczepiało się w jej duszę I przysięgała na wszystko, że je ocali, a chwilę potem przeklinała je myśląc o tym, żeby po prostu zostawić w rowie. Pozbawiona ludzkiego towarzystwa, głosu, rozmowy, ciepła powoli dziwaczała I zaczynała wieść sama ze sobą dysputy. Co nocy tez na krawędzi przytomności ogarniał ją potworny strach I zdawało jej się, że słyszy łopot czarnych skrzydeł, a potem spadała w ciemną otchłań bez myśli I czasu.
Trzeciego deszczowego I mglistego dnia na drodze swej spotkała staruchę.
Witajcie matko, może was podwieźć?- spytała sprawdzając, czy nie zapomniała jeszcze ludzkiej mowy.
Stara przypominająca bardziej kłębek cuchnących szmat patrzyła na nią nieufnie, oczami pozbawionymi I blasku I koloru.
- Na wozie jest miejsca dostatek, a Wy pewnie strudzona jesteście...- nalegała Ścieżka, ale kiedy pochyliła się, aby podać babce rękę zaczęła żałować niewczesnej gościnności. Stara cuchnęła strasznie. I chorobą I ropą a nawet gównem, ale przecież Ścieżka od dziecka była nauczona szacunku do starszych ludzi. - Dokąd to babciu wędrujecie?- usiłowała zagaić rozmowę.
Babka burkliwie I skrzeczącym głosem opowiedziała, że pielgrzymuje do świętego miejsca, w którym żyje święty I mądry człowiek. Że pielgrzymuje po błogosławieństwo I odpuszczenie win. Ów mąż posiadał podobno niezwykłe wręcz przymioty I dary ducha. Leczył nawet umierających, sprowadzał zabłąkane dusze I odmieniał serca ludzi. Mieszkał sam w pustelni znajdującej się na środku rozlewisk, a drogę do pustelni wskazywał blask bijący od złotej kopuły świątyni.
Bogowie mi zesłali tą staruchę - myślała Ścieżka, szczęśliwa gdyż pokazało się, że ów słynny pustelnik musi być także celem jej drogi. Opowie wszystko świętemu mężowi, a on zdejmie z jej barków ciężar odpowiedzialności. Poradzi co ma czynić, a może nawet zabierze małego na wychowanie I nauki, a ona będzie wreszcie wolna.
Wspólna podróż nie trwał długo. Starucha nie otrzymała odpuszczenia win, po które pielgrzymowała z takim trudem. Na którymś popasie siadła pod drzewem w plamie słońca, wystawiając twarz na pierwsze nieśmiałe pieszczoty ciepła I tak już została. Ścieżka I tym razem nie zadała sobie trudu, aby pochować zwłoki. Zmówiła tylko krótką modlitwę, do matki ziemi I zostawiła babkę tak jak umarła. Gdzieś w tyle głowy kuło ją poczucie, że pozostawia za sobą same trupy, ale odepchnęła tą myśl szybko. Przecież to nie była jej wina.

Wiele dni jeszcze minęło zanim dotarła do ludzkich osad. Dzieciak rósł nadspodziewanie szybko, mimo, że prawie wcale go nie karmiła. Jej zaś zaczęło ubywać sił. Męczyła się przy lada wysiłku I nie do pomyślenia było, że niedawno mogła biec przez prawie dwa dni. Z daleka wypatrzyła kopuły świątyni. Postanowiła tam ostatecznie zostawić dziecko I spróbować chociaż przez chwilę żyć własnym życiem. Własnym. Robić to, co ona zechce. Nie to, co każą rodzice, ani powinności, ani jakiś tam -Pan mąż... Skończyły jej się znalezione pieniądze, sprzedała więc po taniości I wóz I konie przy pierwszej okazji. Zadowolona, że nikt o nic nie pytał. I znowu jak na początku szła . Kiedy pozbędzie się dziecka na pewno da sobie radę. Psy pokazywały się czasem gdzieś na granicy widzenia, a może to były tylko ich cienie. Godziny mijały, a świątynia wcale się nie przybliżała. Od dłuższego czasu dziewczyna miała takie poczucie, jakby coś jej umykało. Jakby się miała gdzieś spieszyć, ale nie wiedziała dokąd, ani po co. Kiedy migał jej z daleka złoty blask kopuły przypomniała sobie, że oto tam idzie. Do świętego przybytku. Aż wreszcie doszła. Droga do pustelni prowadziła przez rozlewiska, ale sama ścieżka była utwardzona. Znalazła ją po południu I kiedy postawiła na niej stopy ogarnął ja spokój I przeświadczenie, że jest pod opieką Bogów. Jakby przekraczała niewidzialne granice, za które zło nie ma dostępu, jej ciało jakby wypełniała ożywcza energia, a jednak do celu jeszcze było daleko. Szła aż zastał ją wieczór. A że bramy świątyni zamykano na noc przyszło jej nocować na drodze. Tej nocy spać nie mogła. Emocje kłębiły się w duszy nie mogąc znaleźć ujścia. Nadzieja walczyła z wyrzutami sumienia. Czy oto dobrze robi? Chce zostawić dziecko na niepewny los, a może to jej opieka jej najgorszym losem, jaki może mu przypaść? Nie potrafiła zadbać nawet o samą siebie, a co jeszcze o drugą istotę. Dzieciak też jakby czuł to wszystko płakał jak nigdy I nie dał się uspokoić. Wierzgał I zanosił się, a ona była jeszcze słabsza. Na świętym terenie nie męczyły jej zwidy o czarnej postaci. Próbując uspokoić skołatane nerwy I dzieciaka doczekała do świtu. Pospieszyła do bram jeszcze przed wschodem słońca. Stała, czekając pokornie, aż jedna z nich otworzyła się I wyszedł z niej ów święty ojciec. Wzdrygnął się na jej widok, przestraszony. - Gdzie demon nie może, niewiastę pośle! Gdzie demon nie może niewiastę pośle! Gdzie demon nie może niewiastę pośle! - powtórzył po trzykroć I wykonał ochronny znak na swoim czole. - Odejdź kobieto.

Kamień przygniótł serce dziewczyny. Co? Jak? Dlaczego? Bramy zatrzaśnięto tuż przed jej twarzą. Wszystkie jej nadzieje zdmuchnięto w jednej chwili, nawet nie pytając. To święty mąż był? Nawet błogosławieństwa jej poskąpił, dobrego słowa. Jakby przynosiła jaką zarazę....Czarna rozpacz skleiła myśli dziewczyny. Nie widziała przed sobą żadnej drogi, żadnego światełka. Jakby czekała ją już tylko głodna I chłodna śmierć. Znikąd nadziei, znikąd ratunku. Czym sobie zasłużyła na tak podły los? Nierozwagą, dobrym sercem, chęcią pomocy? Czy głupotą zwyczajną, naiwnością, pychą...Który z Bogów ją przeklął oddają w opiekę to dziecię, które zamiast mleka wyssało z niej duszę, wszelkie radości I pogodne myśli. Teraz już była pewna, że to dziecko, to nasienie zła. Ci wszyscy pomarli ludzie na jej drodze, zginęli za jego sprawką. A wkrótce przyjdzie I na nią czas. Ruszyła po grobli z powrotem mijając zewnętrzne bramy skitu. Umierała I wiedziała o tym. Nie było już dla niej ratunku. Kiedy przekroczyła próg świętego terenu upadła po prostu przed bramą, gdyż nie miała już zupełnie sił. Serce rozrywał jej żal za straconym życiem, za młodością, miłością I wolnością, której tak bardzo pragnęła. Tak bardzo nie chciała umierać, ale życia została w niej tylko garstka. Widziała psie oczy obserwujące ją zza krzaków I zrozumiała, że wcale nie byli to przyjaciele. Pogoda się znowu popsuła I świat zaczął tonąć we mgle, a może to jej oczy już mgłą zachodziły...
Drewnianą kładką prowadzącą przez bagna szła pewna kobieta. Przychodziła co kilka tygodni pomóc świętemu w gospodarstwie I domu. Nie była jakoś przesadnie religijna, a właściwie to nawet pogniewała się na Bogów wtedy, gdy najpierw zabrali jej syna, a potem męża... Ale obyczaj nakazywał każdej kobiecie z okolicy wypełnić posługę, więc wypełniała. Nie potrzebne jej były wytykania palcami przez dewotki. Chciała tylko spokojnie dożyć starości I doczekać śmierci.
A teraz wracała po wykonanej sumiennie pracy. Kiedy doszła do bramy zobaczyła niebożę, biedną żebraczkę, która widać szła do świętego I straciła już wszystkie siły. Dziewczyna wyglądała jak umarła, ale tliła się w niej jeszcze iskierka ducha. Kobieta przyklękła nad Ścieżką I napoiła ją wodą, która zawsze nosiła ze sobą z krynicy na wyspie, nie dlatego, że wierzyła w jej cudowną moc, tylko dlatego, że po drodze pić się chciało. Kiedy Ścieżka otworzyła oczy kobieta głaskała ją po twarzy. Nic się nie martw, dziecko.- powiedziała – pomogę Ci.

Stara Waśń

XXX

Drewnianą kładką prowadzącą przez bagna szła pewna kobieta. Nazywała się Jemioła, ale wszyscy za plecami mówili na nią -przeklęta. Przychodziła co kilka tygodni pomóc świętemu w gospodarstwie i domu. Nie była jakoś przesadnie religijna, a właściwie to nawet pogniewała się na Bogów wtedy, gdy najpierw zabrali jej syna, a potem męża... Ale obyczaj nakazywał każdej kobiecie z okolicy wypełnić posługę, więc wypełniała. Nie potrzebne jej były wytykania palcami przez dewotki. Chciała tylko spokojnie dożyć starości i doczekać śmierci. A teraz wracała po wykonanej sumiennie pracy. Kiedy doszła do bramy zobaczyła niebożę, biedną żebraczkę, która widać szła do świętego i straciła już wszystkie siły. Dziewczyna wyglądała jak umarła, ale tliła się w niej jeszcze iskierka ducha. Kobieta przyklękła nad Ścieżką i napoiła ją wodą, która zawsze nosiła ze sobą. Tą wodą ze świętej Krynicy na wyspie, nie dlatego, żeby wierzyła w jej cudowną moc, tylko dlatego, że po drodze pić się chciało. Kiedy Ścieżka otworzyła oczy kobieta głaskała ją po twarzy. - Nic się nie martw, dziecko.- powiedziała – pomogę Ci.

XXX

Delikatnie, najdelikatniej jak umiała dmuchała, tak by rozniecić płomień w palenisku, a nie zdmuchnąć go. Po długiej, pełniej niecierpliwego oczekiwania chwili, patrzyła jak ogieniek nieśmiało zagarnia gałązki. Ogarnęła już chatę i przymierzała się do warzenia strawy. Kolejna robota, która nie bardzo jej szła i do której Ścieżka zwyczajnie nie miała serca. Której szczerze mówiąc zupełnie nienawidziła, jak i wszystkich innych, nudnych, powtarzających się codziennie zbytecznych zupełnie czynności. Jednak coś robić musiała. Jakoś się przydać, odwdzięczyć Jemiole za opiekę, zapracować na własne utrzymanie, zwłaszcza, że sama Jemioła żyła bardzo skromnie, a nawet ubogo. Ich majątek po śmierci męża rozszedł się szybko, a do Jemioły przylgnęła nieprzychylność ludzka. Za plecami wszyscy zaczęli nazywać ją przeklętą, kiedy najpierw jej syn zaginął na bagnach, a potem jego ojciec, który poszedł szukać dziecka. A teraz jeszcze ta znajda...
Ścieżka długo dochodziła do siebie. Leżała w maglinie przez wiele dni, a kiedy odzyskała zdrowie niewiele pamiętała. Nie potrafiła powiedzieć kim jest, ani skąd przyszła. A szczerze mówiąc wnet pokazało się że i niewiele potrafi... Próbowały różnych rzeczy… Podczas tkania plątały jej się nici, gubiła wzór, albo zamierała z nieobecnym wyrazem twarzy wpatrzona w nieistniejące widoki... Szyła nierówno brzydkim ściegiem, sprzątanie wcale jej nie szło, co tylko posprzątała, zaraz znów było nabałaganione, jakby wcale tej roboty nie było. Kręciła się tylko w koło. A do co do warzenia strawy, to wiele razy musiały jeść breję bez smaku, zanim udało jej cokolwiek w miarę jadalnego uwarzyć...
Ścieżka sama wiedziała, że powinna już coś przedsięwziąć. Jemioła nigdy jej złego słowa nie rzekła, ale wiadomo było, że dziewczyna idzie w lata… Najlepiej by było znaleźć dla niej męża i to jeszcze majętnego... To prawda, urodę miała. Może to nie była taka uroda co od początku bije po oczach, ale kiedy się tak bardziej przyjrzeć.… Te błądzące, często nieobecne oczy o ciemnych, prawie czarnych tęczówkach, drobna postura, wąska kibić, delikatne dłonie o długich palcach jak u Elfki jakiejś.... Mogłaby znaleźć męża, gdyby choć trochę się postarała. No, i gdyby nie fakt, że była znajdą Przeklętej...
Aż któregoś dnia pokazało się, do czego Ścieżka naprawdę ma talent...
Jemioła znała się trochę na ziołach. Nauczyła się od własnej babki i czasem mieszał coś, głównie na własne potrzeby. Ludzie bali się jej i nie szanowali, jednak kiedy byli w prawdziwej potrzebie przychodzili do niej po leki, maści, wywary. A że przychodzili dopiero jak już naprawdę było bardzo źle i na kurację za późno, to i często leczenie okazywało się nieskuteczne mimo stosowania leczącej wody, dobrych ziół. Zdarzyło się raz i drugi, że Ścieżce obecnej przy zalecaniu terapii wyrwało się, że pacjent wydobrzeje wkrótce. Gorzej, kiedy szepnęła, że kuracja jest zbyteczna, bo i tak zemrze, a słowa jej prawdziwymi okazały się. Miłości wśród ludzi im to nie przysporzyło. Ścieżka szybko zyskała sławę szeptuchy. Omijali je z daleka, bo bali się, że spojrzy na kogo krzywym okiem i biedy zauroczy. Ale z czasem ciekawość ludzka okazała się silniejsza od strachu. Poczęli przychodzić po kryjomu... Zaczęło się zdarzać, że zaczepiały Ścieżkę panny porzucone przez chłopaka dla innej z nadzieją, że zechce złe słowo rzec o rywalce, kumy, którym krowy weszły w szkodę, skłóceni sąsiedzi. Dar jej wcale nie zależał od jej woli. Nie chciała nic czynić, a na pewno nie chciała czynić ludziom krzywdy, ale bywało, że wpadała w stupor a z ust jej padały słowa niechciane, złe słowa...
Kiedy zbierały razem zioła Ścieżka ni z tego ni z owego mówiła, to ziele weźmiemy, tego nie, a z tego można uwarzyć truciznę na szczury… ( albo inne licha). Chodziły daleko po okolicy za ziołami omijając tylko jeden kierunek, jakby nie istniał. Jakby nie było go wcale. Nigdy Ścieżka nie patrzyła w stronę Skitu. Nigdy oczu jej nie poraził blask złotej kopuły.
Wieczorami lubiła siadać na skarpie na brzegu rzeki i patrzeć w niebo. Na kłębiące się chmury jak jej myśli ponure. Ani nad jednymi, ani nad drugimi nie potrafiła zapanować.... Miała wtedy takie nieprzeparte uczucie, że zaraz powłoka nieba pęknie jak źle zszyta płachta i pokaże się jakaś inna rzeczywistość, jakiś inny świat.
Ich wspólny interes z czasem zaczął rozkwitać. Ciężkie to były grosze na nieszczęściu ludzkim uzbierane. Ale przecież starały się, jak mogły głównie pomagać. Chłopaki i mężczyźni wodzili za Ścieżką oczami, ale ona ignorowała ich baranie spojrzenia, nie odpowiadając ani uśmiechem, ani spojrzeniem. Szczerze mówiąc, żaden jej nie przypadł do gustu. Nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić siebie z którymś z nich, w jakiejś malutkiej chatynce i z kupą dzieciaków. Cały czas żyła z takim poczuciem tymczasowości... Jakby zatrzymała się na chwilę w długiej podróży i zapomniała o jej celu. Wszystko w otaczającym ją świecie wydawało się być jakby z papieru. Jakby jakieś nieprawdziwe.
Któregoś razu przytrafiła jej się nieprzyjemna przygoda z niechcianym adoratorem...
Poszła Ścieżka do lasu, poszukać jagód wawrzynka, z których chciała proszek ukręcić... Już wychodząc z grodu zorientowała się, że podąża za nią młynarz. Chłop wielki, barczysty, znany wszystkim i z siły i zapalczywego charakteru. Mieli okazję poznać się, gdy żona jego słabowała po urodzeniu czwartego już dziecka i nie była to miła znajomość. Kobietę co prawda odratowały, ale może i szkoda. Bo po licznych siniakach i stłuczeniach widać było, że chłop nie miał lekkiej ręki... Ścieżka miała nadzieję, że może zgubiła go w lesie, bo faktycznie w pewnym momencie zniknął. Wiedziała że w starciu, nie ma z nim szans. Wolała uniknąć konfrontacji, a domyślała się czemu szedł za nią. Ale po chwili strofowała się za głupotę i durne wydumki. Nazbierała tych jagód i lekkim krokiem wracała, kiedy zaskoczył ją wynurzając się z gęstwiny. Przystąpił do niej, blokując drogę odwrotu i zaczął obłapiać. Ścieżka próbowała się wyszarpać, ale w starciu z olbrzymem nie miała szans. Zadarł jej spódnice i wyciągnął kutasa.
Oby ci usechł – syknęła Ścieżka przez zęby i wbiła mu pazury w twarz. W tym momencie młynarz zgiął się w pół jakby otrzymał końskie kopnięcie prosto w jaja, a jego nabrzmiałe przyrodzenie zaczęło się kurczyć i przybierać siny odcień. Dziewczyna odepchnęła i kopnęła go już leżącego. Przebiegła kilka kroków, ale wróciła. Zadarła spódnice i kucnęła nad zwijającym się z bólu mężczyzną. Nasikała mu w twarz gorącym, śmierdzącym moczem.
– A jeśli kiedykolwiek uderzysz kobietę, albo dziecko uschną ci obie ręce – powiedziała patrząc w wytrzeszczone przerażeniem i bólem gały.
Podśpiewując tanecznym krokiem wróciła do domu. Nie zdradziła się przed Jemiołą ani słowem, ale uśmiech nie schodził jej z twarzy aż do wieczora. Oczywiście nie była aż tak naiwna, żeby wierzyć, że to jej słowa powaliły chłopa, ale miała malutką, taką tyci tyci nadzieję, że jednak coś, lub ktoś jej sprzyja, czuwa nad nią… Kieruje jej krokami. Momentami miała takie wrażenie jakby ktoś stał za jej plecami. Że wystarczy bardzo szybko odwrócić głowę, żeby zobaczyć ów potężny cień, który w myślach zaczęła nazywać Starszą Siostrą.
Powoli wszystko jakby zaczynało się układać. Pojawiły się widoki na w miarę spokojne i normalne życie. Wiosna zamieniła się w upalne, duszne lato. W dzień wszystko zamierało. Nawet ptaki chowały się przed słońcem w każdym możliwym zakamarku szukając cienia. Po osadzie roznosił się smród resztek i nieczystości spotęgowany stojącym powietrzem. Muchy chmarami obsiadały nagrzane ściany i kupy nawozu zbierane tuż za oborami. Popołudniami zwalały się chmury napęczniałe od piorunów i gradu, uwalniając świat na chwilę od martwego upału, by za chwilę znów wszystko aż pęczniało od dusznej wilgoci.
To był kolejny leniwy, gorący dzień. Ścieżka marzyła tylko o tym, aby nago położyć się na zimnej kamiennej podłodze. Jej umysł i ciało opanowała otępiająca nuda. Nic nie zapowiadało nadchodzących wydarzeń. Nie miała żadnych przeczuć, nie usłyszała żadnego ostrzeżenia. Po prostu tego dnia przywieziono do nich chorego. Zwalił go z wozu przed ich domem jakiś chłop, rzekłszy że znalazł go na drodze. Ledwie wciągnęły mężczyznę do izby. Był znacznej postury, mocno zbudowany, żylasty, twardy, wysoki. Miał wąską, pociągłą, nawet ładną twarz. Długie, szare włosy. Mężczyzna miał pod ubraniem schowany na grubym łańcuchu srebrny medalion z trzema smokami, który wyraźnie wibrował kiedy tylko Ścieżka dotykała chorego. Ułożyły go na podłodze. Nie miały wolnych łóżek. W jednym, małżeńskim spała Jemioła, a w dziecinnym Ścieżka. Ten zaś do dziecinnego na pewno by się nie zmieścił.... Ściągnęły więc siennik na podłogę i ułożyły na nim chorego. Tracił przytomność. Zdążył tylko szepnąć, że zowią do Utor. Cały był rozpalony gorączką, więc na samym początku rozebrały go i obłożyły mokrymi szmatami. Trudno go było schłodzić, bo w izbie panował upał i zaduch. Szmaty szybko się nagrzewały i ciągle trzeba było je zmieniać. Jemioła pobiegła przygotować wywar na gorączkę, a Ścieżka czuwała przy nim, zmieniając prześcieradła. Kiedy położyła mu rękę na czole, chcąc sprawdzić gorączkę, poczuła coś dziwnego... Jakieś ciepło rozlało się po jej ciele i skupiło na dłoni, przenikając jakby do chorego… Poczuła z nim jakąś dziwną więź, jakby już kiedyś go znała czy co? Patrzyła na jego chudą zbrużdżoną twarz, ale nie mogła sobie nic przypomnieć. Cały czas jednak nie opuszczało jej dziwne wrażenie, jakby go już gdzieś spotkała, ba a nawet jakby znali się dobrze. Za nic jednak nie mogła skojarzyć ani miejsca ni czasu. Zaczęło jej zależeć na tym, aby ocalić Utora, ale nie było to łatwe. Chory stał na progu śmierci wiele dni... Nie odzyskiwał świadomości, albo tylko jej przebłyski na krótkie chwile. Czasem krzyczał, czasem szlochał jak dziecko, mówił też coś w dziwnych, nieznanych językach. Ścieżka zaczęła prosić o wsparcie swoją Starszą Siostrę, ale mimo żarliwych błagań w myślach jego stan się nie poprawiał ani trochę. Z czasem w myślach Ścieżka zaczęła prowadzić dialogi i targi z tą, w której upatrywała źródło mocy. Najpierw myślała - Uzdrów go, bardzo Cię proszę… - Ale kiedy nic się nie zmieniało, myślała – Uzdrów go, proszę, a Śmierć niech zabierze młynarza..., albo kaleką córkę kowala… - Głupie to były targi, ot takie babskie wymysły… Aż któregoś dnia Ścieżka pomyślała - Wylecz, go, proszę, a oddam Ci co tylko zechcesz...
Na początku zajmowały chorym na zmianę, aż kiedyś wezwano Jemiołę do chłopa, który go przywiózł. Pierwsze zachorowało jego dziecko, potem chłop, a potem worek się rozwiązał... Kobiety dwoiły się i troiły aż zabrakło im ziół. Zmarł mały dzieciak młynarza, niebawem też młynarz o sinym kutasie powędrował tą samą drogą. Zaraza rozlała się po grodzie. Zanim przedsięwzięto jakieś środki w każdym domu był ktoś chory... Ścieżka nie chciała pamiętać swoich gorących modlitw. Przecież to były tylko takie głupie, babskie targi...
Aż choroba sięgnęła także po Jemiołę.

XXX

Jemioła leżała złożona gorączką siódmy dzień z rzędu. Spękanymi ustami łapała powietrze jak ryba na lodzie... Ścieżce krwawiło serce, gdyż oto traciła jedyną przyjazną duszę na świecie. Nie chciała pozwolić umierać Jemiole. Była jej jedyną opoką, jedynym oparciem, jedyną przyjaciółką. Bez niej Ścieżka nawet nie wiedziała kim jest. Przestała mieszać zioła dla innych chorych, zresztą nie miała już z czego. Przestała już też modlić się i błagać. Wyrzucała sobie, że przehandlowała życie najbliżej osoby, za zdrowie obcego. Warowała przy łóżku Jemioły szepcząc nieznane zaklęcia. Była już tak zmęczona, że zaczynała zazdrościć umarłym. Marzyła już tylko o tym, żeby to wszystko już się skończyło. Chciała się położyć i nic nie czuć, nic nie musieć. Żeby nikt nic od niej nie chciał. Żeby nie musiała iść, biec, uciekać… Żeby nikt już nie wyciągał do niej rąk po zioła. Żeby nikt więcej nie pokazywał chorego dziecka. Nie chciała widzieć tych spojrzeń, pełnych rozpaczy, resztek nadziei. Wyobrażała sobie, że to wszystko się nigdy nie zdarzyło, że to był tylko bardzo zły sen, z którego wszak zaraz się obudzi. Zwinęła się w kłębek na podłodze pod łóżkiem Jemioły i traciła świadomość. Na pograniczu jawy i snu była pewna, że to wszystko jest zupełnie nieprawdziwe. Wszak niemożliwością było aby życie tak było cały czas złe i złe. Ono po prostu musiało być nieprawdziwe. Wyobrażała sobie że jest kamieniem, które obmywa woda potoku, a on jet zimny i czysty. I że nic a nic nie czuje...
Ścieżka obudziła się w środku nocy. Leżała na podłodze, a z tyłu przytulony do jej pleców spał Utor. Jego bliskość nie wiedzieć czemu dodała jej odrobinę sił i otuchy. Czuła jego silne ramiona i ciepło bijące od nagiego torsu. Przez króciutką chwilę jakby usłyszała w głowie taki trzask, jak przy otwieraniu zamka. Jakby ktoś przekręcił jakiś wielki klucz i niewidzialne drzwi stanęły otworem. Przez moment poczuła jakby się rysowały nowe drogi, nowe możliwości. Jakby coś szarpnęło gdzieś na górze za nić losu i zerwało jakiś supeł... Wiedziała, że niebo się dopiero czerwieni na wschodnim skraju, jednak zerwała się szybko. Zaniepokojona dotknęła czoła Jemioły, ale było jakby chłodniejsze. Oddech chorej już tak nie rzęził, uspokoił się.
Bladym świtem Jemioła otworzyła oczy. Z trudem wyciągnęła rękę gładząc Ścieżkę po buzi. - Wpatrywała się w nią z wysiłkiem, ledwie trzymając oczy otwarte. - Puść mnie, dziecko – poprosiła – nie trzymaj już, puść. Sił nie mam...
Wzrok miała błagalny, ale nagle zupełnie przytomny, skórę przezroczystą, twarz wychudłą, jak woskowa maska… Po prawdzie to wyglądała już jak nieżywa, jakby tylko wola Ścieżki trzymała ją jeszcze na tym świecie...
Ścieżka pierwszy raz rozpłakała się jak dziecko. Łzy gęstym strumieniem płynęły jej z oczu i nosa, kapały po brodzie mocząc koszulę. Nie mogła się opanować. Zalała ją fala bezbrzeżnego żalu. Przytuliła Jemiołę i szlochała w jej ramionach, ale tamta była już daleko...
Wtenczas zmarło się wielu, bardzo wielu ludziom... Ci co przeżyli długo jeszcze pozostawali w żałobie i strachu, czy aby ich także nie sięgnie zaraza. Nikt nie miał siły grzebać zmarłych, dlatego ciała znoszono na plac w środku grodu, aż urósł z nich kopiec, który polano żywicą, obłożono drewnem i podpalono. Nad grodem zwisł gęsty śmierdzący całun dymu. Wiele dni trwało zanim żywi zaczęli opuszczać domostwa. Na początku wyganiał ich głód i pragnienie. W jednym domu został ktoś dorosły w innym tylko dziecko. Z czasem zaczęli pomagać sobie nawzajem, ale życie przez długi czas nie miało tam wrócić do normy... Ścieżka spaliła ciało Jemioły na odrębnym stosie. Patrząc na tłusty, duszący dym miała wrażenie, że przykrywa on też jej myśli, zaciera jasność rozumu. Próbowała wspominać tych kilka tygodni spędzonych z Jemiołą, ale wydawało jej się, że to było jakoś tak strasznie dawno. Jawił jej się ten czas jakby zupełnie nieprawdziwy, albo, że to była tylko zasłyszana opowieść. Zebrała prochy Jemioły i rozpuściła na wiatr. Ale ciężar na sercu pozostał.
Utor nie chciał mówić o sobie i w ogóle mówił niewiele. Milczący był, a i dobrze, bo Ścieżka sama nie miała ochoty na pogaduchy, a przynajmniej głupot nie gadał. Kiedy minął szok po zarazie ludzie zaczęli opowiadać różne rzeczy. A że to, trzeba przybysza spalić, bo on przywlókł zarazę, ale częściej, że to jej Ścieżki wina, że bogowie pokarali gród, za to, że czarownicę przyjął.
Nie było już dla niej tam miejsca. Trzeba było zbierać się i ruszyć przed siebie. Zabrała wszystkie pieniądze, trochę potrzebnych rzeczy. Z cudzej zagrody, pozbawionej właścicieli wyprowadziła dwa głodne, ale silne jeszcze konie zaprzęgła je do wozu, resztę zwierzyny rozpędzając na wolne. Przed odjazdem podpaliła jeszcze dom Jemioły. Czy płomienie przeskoczyły na inne dachy nie sprawdzała. Utor dogonił ją na rozstajach.

XXX

Podróżowali w sobie nieznanym kierunku. Droga ich wiodła przez stary, ciemny bór pełen dorodnych buków, rozłożystych dębów przerywanych tylko gdzieniegdzie jakimś zagubionym świerkiem a jeszcze rzadziej sosną. Na zielonej darni tańczyły plamy światła, spod butwiejących liści unosił się zapach zgnilizny, znad kałuż podrywały się roje komarów, które chciwe krążyły nad ich głowami i końskimi zadami. Kiedy przejeżdżali sroki zawsze pierwsze podnosiły larum, po chwili kruki donośnym krakaniem dawały znak niezadowoleniu, aż wreszcie z góry piskliwy myszołów obwieszczał światu, że widzi wędrowców. Na ten znak czmychały jelenie z przydrożnych krzaków. Koła wozu toczyły się piskliwie. Ścieżka kołysała się na wozie sennie, Utor ciągnął się smętnie za nią. Jechali po prostu przed siebie, nie wiedząc dokąd pośle ich los. Zamieniali tylko najpotrzebniejsze słowa. Nie była to pora jeszcze na wypytywania, na zwierzenia, czy opowieści. Może kiedyś, przy ognisku, przy butelce wina otworzą się przed sobą i popłynie opowieść, lecz nie teraz jeszcze… Teraz jechali przed siebie, nie z niecierpliwością nowej przygody, tylko w poczuciu klęski, porażki i ucieczki.
Mimo to obecność Utora dodawała otuchy dziewczynie. Było jej jakoś raźniej. I dobrze było mieć tą świadomość, że jest do kogo usta otworzyć, mimo, że na razie brak na to ochoty...
Nie ujechali specjalne daleko. Trzeba było popas zrobić, koniom dać odetchnąć, napoić. Toteż zaczęła się Ścieżka rozglądać za jakąś wodą płynącą. Zaczęła się bardziej wsłuchiwać w dźwięki lasu. I w pewnej chwili jakby dosłyszała śmiech dziecka. Najpierw myślała, że przesłyszała się tylko, ale dźwięk powrócił przyniesiony wiatrem. Zupełnie inny od szumu drzew. Wypatrzyła wąską gardziel dróżki w najciemniejszej części lasu. Błoto zachlupotało pod końskimi kopytami kiedy tam skręciła, a koła mlaskały jakby miały w każdej chwili ugrzęznąć. Mimo iż droga wyglądała bardzo ponuro, a nawet strasznie, coś ciągnęło Ścieżkę w tamtą stronę. Gdzieś w tyle głowy czy na karku drapało ją takie poczucie, że zapomniała o czymś ważnym... że przecież miała coś… coś zrobić... Że musiała przecież...
Dziecko!
Bawiło się z psami na świetlistej łące.
Jej oczy poraził nagły blask, kiedy niespodziewanie wyjechała z dusznego mroku. Zmrużyła oczy przyglądając się niepewnie, a w jej głowie nagle pootwierały się wszystkie zamknięte do tej pory na żelazne zasuwy szufladki. Na zalanej światłem łące z dwoma ogromnymi, czarnymi jak smoła psami bawiło się dziecko. A nieco dalej na kamiennym kawałku stała kryształowa trumna, rozrzucając rzęsisty, brylantowy blask. Kiedy spojrzała na trumnę, Ścieżka ujrzała w niej siebie.

XXX

Obudziła się w ciasnym, jakby skręconym dla dziecka łóżeczku. Utor czuwał przy niej z napięciem wpatrując się w jej twarz. Co prawda trochę jej się jeszcze kręciło w głowie, a obraz czasami się rozmywał, ale przecież czuła się całkiem nieźle… chyba...
Co się stało?- spytała – I gdzie my do diabła jesteśmy?
Ale on frasobliwie kręcił głową zbierając się na odpowiedź.
Musisz odpocząć trochę, zemdlałaś i byłaś nieprzytomna – rzekł wreszcie.- Jesteśmy w bezpiecznym miejscu, możemy tu trochę zostać. Ujął jej rękę.
– Jak się czujesz? - zapytał z wyraźną troską. Ścieżka zamknęła oczy i odwróciła twarz, żeby ukryć cisnące się pod powieki łzy. Zupełnie jakoś ją ta troska wzruszyła, ale Utor widać inaczej zrozumiał to zachowanie, bo puścił jej dłoń i westchnął ciężko. Ścieżka po prostu potrzebowała bardzo długiego snu. Najlepiej takiego, z którego nie musiałaby się budzić. Mogła uciec w ten sen i o wszystkim zapomnieć. Udawać, że nic się nie wydarzyło, że niczego nie ma. Że może nie ma także i jej. Albo wędrowałaby sobie w tym śnie lekka i wolna jak ptak, czasem pieszo, czasem konno, a czasem latała pod chmurami.
I nic, ale to nic innego nie miałoby znaczenia.
Za każdym razem kiedy się budziła widziała przy sobie Utora, ale zaraz zamykała powieki i śniła dalej. W tym śnie spotkała swoją bliźniaczą siostrę i były razem bardzo szczęśliwe. Zdradzały sobie wszystkie sekrety. Ścieżka wiedziała, że musi koniecznie wszystko zapamiętać.
Że to co jej mówi bliźniacza, wyśniona siostra jest bardzo, bardzo, niesłychanie ważne. Ale kiedy się wreszcie obudziła nie pamiętała już niczego.
On spał przy jej łóżku siedząc na podłodze i opierając głowę o jakieś dziecięce krzesełko. Ścieżka nie potrafiła wstać cichutko, tak, żeby go nie zbudzić. Siadając już zahaczyła krzesełko, które upadło z łomotem. Poleciał też metalowy kubek, który tocząc się terkotał wesoło. Z reszty izby dobiegły nieliczne stłumione przekleństwa. Było ciemno, a izbę oświetlał tylko malutki ogarek. Wyszli na zewnątrz. Była gwiaździsta, piękna chłodna noc. Ścieżka zapatrzyła się w zachwycie na miliardy gwiazd nad czubkami drzew. Na duszy jakoś lżej jej się zrobiło. Poczuła że trzeba jej się trochę obmyć, odświeżyć. Sama nie wie jak długo spała. Nie chciała z myciem czekać do rana, a poza tym zupełnie jej się już spać nie chciało. Zapytała gdzie znajdzie wodę i misę czy cokolwiek, ale on tylko wzruszył ramionami i poprowadził ją kawałek po zroszonej trawie, aż usłyszała plusk wody. Przyprowadził ją do leśnego źródełka tryskającego do malutkiego jeziorka. Ścieżka z radością ściągnęła odzienie i wskoczyła do lodowatej wody. On po chwili był tuż przy niej. Zadygotała na pewno z zimna, a nie jego obecności. Mimo to nie odsunęła się, kiedy podszedł za blisko. Stał tuż za jej plecami, a ona pozwoliła by woda pchnęła ją do tyłu. Oparła się o niego jak o gorącą skałę. Odchyliła głowę do tyłu i oparła o jego bark. Zdawało jej się, że ciało nagrzewa się i zaczyna świecić na złoto. Zamknęła oczy i widziała pod powiekami tryskające z nich złote błyski. Stali tak bez ruchu nie mówiąc ani słowa, zatrzymując czas, a złote nici pętały ich ze sobą. Gwiazdy tańczyły nad głowami. Aż w końcu on objął ją mocno i pocałował w szyję, a ona westchnęła przeciągle. Przez chwilę czuła się zupełnie bezpieczna i tak jakby nagle wszystko znalazło się na właściwym miejscu. I nic, ale to nic innego nie miało już znaczenia.

XXX

Ścieżka była głodna jak wilk. Ba, jak stado wilków. Skradali się długim wąskim korytarzem najpierw do spiżarki, a potem do izby kuchennej. Miało się zbierać na świtanie, ale głód nie mógł czekać do rana. Tachali pęto kiełbasy i bochen chleba. Znalazła się jeszcze cebula, trochę boczku… i jakiś baniaczek z napitkiem. Chata była spora, ale niska. W kuchni stał całkiem solidny stół i dziwne, zydelki na krótkich nóżkach. Pałaszowali kiełbasę w całkiem niezłych nastrojach, kiedy z mroku wynurzyła się wielce nietypowa postać. Ścieżce omal okruch nie stanął w gardle kiedy ją zobaczyła. Było to dziecko najwyżej dziesięcioletnie tyle, że o twarzy bandziora. Kiedy wzięło sobie zydel i przysiadło do stołu w świetle ogarka Ścieżka zobaczyła, że jednak był to mąż, ino nikczemnych rozmiarów. Jednak bary miał na swój sposób szerokie, brzuch wielki, ale największą miał brodę. I gębę straszną, zakazaną. Można nią było dzieci straszyć. Krzaczaste rude brwi sterczące na wszystkie strony świata, srogie niebieskie oczy otoczone napuchniętymi powiekami i siatką zmarszczek, wielgachny nochal i krzywe, żółte zęby za także rudych wąsisk...
Yerrgb jestem - przedstawił się Ścieżce i nalał sobie z baniaczka napitku do kubka. - Widzę, że panienka już wydobrzała nieco? - Głos jego przypominał zgrzyt jakowyś i chrobot. Ścieżka z trudem rozumiała co do niej rzecze i siedziała jak wryta, niezdolna jeszcze wypowiedzieć słowa.
- Bo i któż widział takie sensacyje wyczyniać, żeby mdleć na własny widok, toż nie jest szpetna jak bazyliszek! - Ciągnął zadowolony z wrażenia jakie wywarł Yerrgb.
Ścieżka jakby dopiero teraz sobie przypomniała całą scenę, którą do tej pory brała za majak senny.
- Więc to nie były zwidy??? - otworzyła szeroko oczy i usta, ale te drugie po chwili zamknęła z głośnym klapnięciem.
- Jakie zwidy, jakie zwidy – zgrzytnął po swojemu karzeł - toż to reklama naszej firmy… Śpiąca królewna i przyjaciele.... firma do zadań specjalnych. Bo, my artystami jesteśmy – kontynuował nadal bardzo zadowolony...
- Tylko królewna nam zwiała i musieliśmy wykuć, że niby śpi.… No, ale jeszcze nikt nie zemdlał na ten widok, pierwsza jesteś… - siorbnął jeszcze wina i poniósł się niechętnie.
- Mój dyżur w kuchni – machnął ręką w stronę paleniska.
Yerrgb wstawiał wodę na kawę, a w tym czasie powoli zaczęli przybywać jego kamraci. Każdy z nich wyglądał jak prawdziwy zbój za wyjątkiem jednego, o prawdziwej urodzie cherubina. Wszyscy też byli… niewyrośnięci oględnie mówiąc, ale tak naprawdę, byli karłami. Ostatni z nich przyniósł dzieciaka i bez ceregieli posadził go na podłodze… Za dzieciakiem oczywiście przyszły dwa wielkie, czarne psy. Położyły się, blokując zupełnie możliwość poruszania się po izbie.
Ścieżce mieszało się wszystko. Coś tam trochę sobie jakby przypominała, że było jakieś dziecko, ale co się z nim stało? Jakie dziecko? Przecież nie miała męża, nie chodziła z brzuchem... co to za dziecko?? Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy prawda to była czy sen tylko, czy wyobrażenie… Jej życie przed zamieszkaniem u Jemioły spowijała gruba mgła. Patrzyła więc na tego dzieciaka a głowie jej kłębiła się masa pytań, ale nie wiedziała od czego zacząć i jak je nazwać...
A ten dzieciak, to czyj jest? – zapytał nagle swobodnym tonem Utor
Przez chwilę zapanowała głucha cisza… Karły wpatrywały się w Ścieżkę wybałuszonymi oczami, a może jej się tylko tak wydawało… Zasłoniła twarz kubkiem… Siorbnęła wina...
A… to... znajomej naszej się zmarło i tak to opiekujemy się sierotą...- odpowiedział jeden z nich, zdaje się że Berrg.
Przygarnęliśmy niebożę, żeby na zmarnowanie nie poszło.... Ojciec nieznany… a… lubiliśmy jego matkę nieboszczkę, świeć Panie nad jej duszą - zdawał się mówić zupełnie szczerze, mimo to Ścieżka była jako żywo przekonana, że bezczelnie kłamie. Udało jej się przełknąć wino, to co miała w ustach.
Tylko… e… a… dlaczego, ta wasza królewna wygląda jak ja? - Zadała pytanie, które cały czas ją męczyło. Jakieś nienazwane przeczucia kłuły w głowie, ale nie potrafiła ich nazwać. Może to dlatego śniła jej się siostra bliźniaczka?
Krasnoludy znowu jakby na chwilę straciły rezon i z jakąś nagłą zachłannością zaczęły wcinać jajecznicę... Przez chwilę słyszała więc tylko mlaskanie zamiast odpowiedzi...
Aj, bo.....przyśniła mi się panienka, sapnął wreszcie jeden z nich, ten najładniejszy i spłonił się jak róża.
Czyli nigdy się nie spotkaliśmy? - próbowała się upewnić Ścieżka, ale nie doczekała się odpowiedzi. Za miast tego Ziggi szybko ich zapytał dokąd podróżują. Patrzył wyczekująco na dziewczynę, ale nim ona odbąknęła cokolwiek, Utor ją ubiegł z odpowiedzią.
My właściwie to się ukrywamy… przed ojcami naszymi… Ścieżka miała zostać żoną ojca mojego… ale… zakochałem się i porwałem ją tuż przed ślubem...- popatrzył czule w jej oczy – Miłość, rozumiecie...
I tego też nie mogla zrozumieć. Dlaczego on opowiadał takie banialuki? Bardzo ją zadziwiła ta rozmowa. Same kłamstwa podszywane nieprawdą. Zastanawiała się, dlaczego Utror oszukiwał karłów. Przecież oni wpuścili ich pod swój dach, przyjęli jak swoich… Mimo wypitego wina gdzieś tam świtało jej, że sama wie o nim niewiele. Skąd się wziął i kim jest? Uratowała mu życie i związała z nim swój los, a może nawet zakochała się trochę w mężczyźnie, o którym nic nie wiedziała. Nic, oprócz tego, że czuła się przy nim piękna i bezpieczna. Czuwał nad jej snem... Widocznie miał dobry powód, żeby nie mówić wszystkiego..
Rozmowa nie bardzo się kleiła… Ścieżce kolebało się w głowie. Powinna sobie to wszystko przemyśleć. Coś postanowić… Ale jakoś tak nadal było jej strasznie błogo. W głowie nie dzwoniły jej żadne ostrzegawcze dzwoneczki. Zupełnie, ale to zupełnie nie miała głowy do zmartwień i do planów... Na razie dobrze było siedzieć w kuchni przy stole i nic nie musieć... Z każdą chwilą, a w zasadzie z każdym łyczkiem wypijanego wina coraz bardziej podobało jej się to towarzystwo. Karłowie byli tacy sympatyczni, tacy… uroczy i uprzejmi… i dowcipni! Bardzo fajni kumple… i tak troskliwie się nią zaopiekowali.
We łbie jej się jeszcze ciągle kręciło, więc nieco maślanymi oczami przypatrywała się kompanom. Milczała, uśmiechając się głupkowato. Śniadanie dobiegało końca. Jako kobieta może i powinna posprzątać ale kiedy wstała od stołu, zarzuciło nią troszkę… Była nabzdyngolona jak nic. Rozchichrała się pijackim śmieszkiem. Utor odprowadził ją do łóżka, odprowadził ją także rechot kompanów...
Każdy wie, że gość, choćby i najmilejszy już po trzech godzinach śmierdzi. A tymczasem oni zalegali w gościnie już trzeci dzień. Ścieżka słabowała jeszcze, ale nie aż tak, żeby nie mogła jechać dalej. Powodem zwłoki była kompletna niemożliwość podjęcia jakiejś decyzji. Nie mogła i nie planowała zostawać, ale nie chciała zostawiać im dziecka, do którego dziwnie jakoś szybko się przywiązała. Z kolei oni, byli w stosunku do niej bardzo poufali, jakby znali się od dawna.
Karły były kiepskimi niańkami, ale Dzieciak prawie nie potrzebował opieki. Bawił się dniami całymi na polanie i tak pilnowały go psy. Zaczął wodzić oczami za Ścieżką i to do niej najchętniej wyciągał ręce. Tak go szybko przyzwyczaiła, że nie chciał spać, póki ona go nie utuliła...
Relacje z Utorem były nadal trochę niejasne… A tam niejasne… Ścieżka zadurzyła się na amen, ale nie chciała się do tego przyznać. Nie była wcale pewna jego uczuć i jego intencji. Wcale nie zostawali sami, więc nie było okazji ani do rozmowy, ani, żeby mogło wydarzyć się coś więcej. Co prawda Utor nadskakiwał jej a i ocierał się przy byle okazji, ale pamiętała przecież, że powiedział, że są zakochani… Więc może tylko udawał? Ją strasznie do niego ciągnęło. Jeszcze nikt jej się tak nie podobał, ale przecież nie była aż tak głupia, aby to ujawnić. Dusiła więc w sobie emocje i wątpliwości rosły i rosły…

XXX

Karły drapały się po brodach… cmokały, sapały… Poglądały na siebie, ale żaden ust nie otwierał. Ścieżka domyśliła się o co chodzi.
Chciałam podziękować wam za gościnę i pomoc w biedzie - powiedziała pod wpływem impulsu - ale nam pora się zbierać...- Zamilkła bo wszyscy jak jeden mąż miny mieli nietęgie... Utor też drapał się po świeżo zapuszczonej brodzie, sapał i wywalał na nią gały… W ten sposób ciszę przez najbliższy pacierz przerywało tylko sapanie coraz to głośniejsze...
Bo my… tego… - zaczął Wziątek
My właśnie… - kontynuował Drapichrust...
Bo sprawa jest taka – Wreszcie Ziggi zebrał się w sobie, aż wstał i wziął się pod boki.
Bo my zlecenie mamy... Robota pilna i intratna… Ale nie możem dzieciaka ze sobą taszczyć... Chcieliśmy zapytać... Może byś Ścieżka została trochę, kilka dni, najwyżej dwa tygodnie... Tu nikt Cię nie znajdzie, miejsce spokojne, przypilnujesz domu i dziecka. A my szybko się z robotą uwiniemy... Utor mógłby z nami się udać... bardzo by nam się przydał...To ważna robota.
Więc sprawa znowu się odwlekła… Została Ścieżka. Trochę ogarniała dom, trochę pilnowała dzieciaka. Sielanka. Ścieżka czasem chodziła do lasu, a to jagód, a to ziół nazbierać... Daleko nie odchodziła, ale zawsze miała wrażenie, że jednak ktoś na nią patrzy...
Mogło by się jej może i spodobać takie życie. Trwały dach nad głową dzieciak, psy. Śpiew ptaków o poranku, proste obowiązki, proste życie. Można się przyzwyczaić. Prawie udawało jej się zdusić w sobie nieufność i strach kiedy przypominała sobie te jego zielone oczy. Prawie udało jej się zapomnieć. Prawie wierzyła w to, że będzie dobrze. Tylko w nocy wciąż jej się śniło, że skóra na niej pęka, jakby była za ciasna. Że wysuwa się z niej jak poczwarka. A potem lata po nocnym niebie, jak ćma.
Dzieciak rósł nadspodziewanie szybko, ale gadać nie chciał. Siadał czasem i patrzył przed siebie, jakby na co czekał. Dziwne to było dziecko. Spokojne. Śliczne. Duże. Bawił się wszystkim co mu dać do ręki. Liściem, patykiem, muchą. Zajmowało go wszystko. Niedawno dopiero raczkował, a już uczył się chodzić. Nie sprawiał żadnego problemu, nie kaprysił, nie chorował. Ścieżka łatwo się do niego przywiązała. Budził w niej tkliwość i potrzebę opieki. Lubiła go mieć blisko, jakby jego obecność sprawiała, że świat był jakiś… łatwiejszy. Cień i Noc jak w myślach nazywała psy prawie ich nie opuszczały. Czasem znikał jeden z nich na jakiś czas, pewnie zapolować ale przez ten czas nigdy nie zostawiły małego tylko z ludźmi.
Wrócili wcześniej niż się spodziewała. Z ich posępnych min wyczytała nieszczęście. Wieści przynieśli straszne. Wybuchła wojna. Smoczy władcy pustoszyli krainę. Palili wsie, grody, lasy. Spadali z nieba jak gromy na niczego nie spodziewających się ludzi i nikt, ale to nikt nie mógł im stawić czoła. Podobno czegoś lub kogoś szukali. Trzeba było uciekać. Karłowie dostali wezwanie do pobratymców w kopalniach… ale tam nie mogli zabrać ze sobą ani ich a ni dzieciaka. Utor zdecydował więc, że pojadą w góry. Podobno jest tam niezwykła Jasna Góra, na której szczycie wzniesiono wyjątkowy zamek otoczony smukłymi wieżami i jasną magią. Tam znajdą schronienie.
W popłochu pakowała swoje i dziecka rzeczy. Nie było ich wiele. Wyruszyli w nocy, mając nadzieję ukryć się pod osłoną drzew i ciemności. Nie zastanawiała się, gdzie jest ów zamek i dlaczego jego pan miałby udzielić schronienia akurat im... Przerażenie dławiło jej gardło, ściskało trzewia. Znów była w drodze, znów uciekała prawie na oślep… Jak zaszczute zwierzę.
Las w nocy wydaje się być taki przerażający. Każdy krzak i każdy cień jest gotów zamienić się w dziką bestię. Każdy trzask zdawał się zwiastować stada wilków podążających ich tropem... Ale Utor nagle nabrał pewności siebie. Podnosił głowę i patrzył w gwiazdy, czy aby nie zobaczy cienia skrzydlatej bestii. Węszył jak pies i wynajdywał drogę. Podróżowali tylko nocą. Trzymając się linii lasu. Udawało im się unikać spotkania z ludźmi. Udawało im się przejść mimo band czyhających na pewno gdzieś po lasach… Udawało im się ujść uwagi smoczych jeźdźców. Może dlatego, że zawsze psy były ich strażą przednią i boczną, może dlatego, że Utor posiadał jakiś nieprawdopodobny instynkt, a może dlatego, że znał drogę?
Mijali mimo opuszczone domostwa, popalone wsie, zwęglone ciała, wykrzywione w biegu, w bólu, w chaosie... Kto to wszystko wymyślił? Bogowie zadrwili z tych ludzi. Najpierw dali im namiastkę życia, a potem nie uchronili przed straszliwą śmiercią. Wszystko było niepewne… Z każdym mijającym dniem i każdą kolejną nocą Utor zachowywał się coraz dziwniej. Coraz dalej się od niej odsuwał, a ona nie wiedziała dlaczego. I nie pytała. Prawie nie rozmawiali. Przecież cały czas trzeba było zachować ciszę. Nie dotykali się też prawie. Nie doczekała się z jego strony żadnych deklaracji, żadnych obietnic… Żadnych wymarzonych pocałunków. Wyrzucała sobie, że była zbyt łatwowierna, naiwna… a potem znowu tłumaczyła sobie, że to wszystko, przez wojnę. Że on teraz skupiony jest na tym aby uratować ich życie. Że to nie pora na amory...
Mimo to żal podchodził wielką gulą do gardła, zamieniał serce w kamień, a twarz w głaz...Na dodatek cały czas szarpało nią poczucie, że idą w złą stronę! Utor, powtarzał szeptem, że zaprowadzi ich do zamku Jasnej Pani, że tam znajdą schronienie jakby to była jakaś modlitwa. Kiedy mówił o owej Jasnej Pani rozpłomieniał się cały, aż świecił na srebrno. Ścieżkę ten blask raził w oczy i wbijał srebrne skry wprost w serce. Chciała zapytać, skąd tak dobrze zna Jasną Panią, ale złość i żal sprawiały, że nie mogła wydusić ani słowa… Wtedy przytulał ją i uspokajał jak dziecko, a z jej oczu mimo woli płynęły łzy… Dlaczego tylko ją tulił i głaskał po głowie, jakby była małą dziewczynką? Czy nie widział że jej ciało całe się skrzy pyłem diamentów, kiedy tylko jej dotyka? Ale on myślami był już bardzo, bardzo daleko....
Została jej jedyna siła do której mogła się zwrócić… Jedyna osoba czy też może bogini. Więc między dniem a nocą wzywała w myślach swoją Starszą Siostrę, aż ta wreszcie odpowiedziała na jej prośby.
Ścieżka zrozumiała w końcu, że bogowie zsyłają te wszystkie straszne rzeczy, ponieważ się od nich odwróciła. Zapomniała oddawać im cześć, od dawna nie składała im ofiar. Urosła w pychę i butę. To wszystko, to przede wszystkim jej wina. Zajęła się głupotami, straciła wiarę. Powinna naprawić ten błąd. Przeprosić za winy, odpokutować. Zrozumiała co musi zrobić, inaczej to się nigdy nie skończy. Zawsze już będzie uciekać między dymem i śmiercią… w Nieznane… Wiedziała bardzo dobrze co powinna zrobić… Doskonale. Powinna poświęcić, to co jest dla niej najcenniejsze. Powinna złożyć ofiarę.
Miała już wszystko przyszykowane. Miała w głowie ułożony plan. Starsza Siostra dokładnie jej wszystko wyjaśniła i Ścieżka uspokoiła się od razu. Miała jasność w myślach, a w bukłaku wino doprawione bellladonną, wyciągiem z maku, podsypane jagodami wawrzynka wilczełyko. Miała u boku ostry nóż... Bardzo dobrze wiedziała co musi zrobić, a mimo to ciało jej nie słuchało zupełnie...
Kiedy zatrzymali się na postoju i Ścieżka szykowała strawę Utor sięgnął po bukłak i zaczął pić, a ona patrzyła niezdolna się ruszyć. Jak kamień. Patrzyła nic nie mówiąc, kiedy on zaczął się słaniać, a gdy się osunął na kolana przyklękła przy nim. I patrzyła mu w oczy. Patrzyła mu w oczy!
Miała wszystko zaplanowane… Miała przygotowany ostry nóż… Patrzyła w jego gasnące oczy niezdolna zrobić cokolwiek, jak skała… Nakazywała sobie wyjąć nóż i wbić mu w serce, ale ręce jej nie słuchały... Ale i tak było już za późno… Utor tracił przytomność niezdolny nawet zadać ostatniego pytania... Był taki smutny... A jej ciało także zamieniało się w kawałek lodu... Ogromnym wysiłkiem zmusiła się, żeby wstać. Prawie słyszała pękającą lodową skorupkę na jej skórze. Wiedziała co musi zrobić, choć jej ciało tak bardzo tego nie chciało. Chciała położyć się przy nim i umrzeć. Wtedy wszystko skończyłoby się. I nic, ale, to nic nie miałoby już znaczenia, ale musiała ocalić to dziecko.
Wszystko za późno. Zrozumiała to kiedy wyszła z lasu i zobaczyła strzelistą białą wieżę na szczycie Jasnej Góry, a chwilę potem nad jej głową kołowały trzy srebrne smoki... Wszystko stracone.
Smoczy jeźdźcy pojmali ją, zabrali do zamku. Nie uchroniła dziecka, które zostało jej odebrane. Ścieżkę wrzucono w kąt w jakieś izbie. Psy i konie i wszystkie ich rzeczy zostały w lesie. Jej dusza była na samym dnie piekła. Wszystko co robiła, robiła źle. Niszczyła wszystko za cokolwiek się wzięła, a śmierć szła jej krokiem jak dwa wielkie czarne psy. Siedziała skulona w kącie obejmując głowę rękoma, jakby miała zwariować. Po raz tysięczny marząc o tym, aby umrzeć. Aby już przestać czuć. Wszystko ją tutaj bolało. Oczy piekły, ręce wykrzywiał potworny skurcz, skóra była napięta jakby groziła pęknięciem, w brzuchu gnieździło się stado jadowitych węży, które cały czas kąsały ją od środka. Wyobrażała sobie, że nakrywa się czarnymi skrzydłami, które chronią ją przed całym światem. Wyobrażała sobie, że leży w ziemi i przykrywają ją granitowe głazy. Wyobrażała sobie, że jest już tylko szkieletem bielejącym na piasku i tylko te myśli przynosiły jej chwilową ulgę. O tym, że Utor nie żyje, nie potrafiła myśleć. Odcinała się od tych myśli, zamazywała wspomnienia. Sama sobie mieszała w głowie. Ale właśnie wtedy w tych najczarniejszych chwilach zaczęła czuć, że gdzieś w pobliżu jest coś… Że gdzieś za jakąś niewidoczną zasłoną jest… jakaś ogromna siła... mroczna siła, która wzywa ją do siebie. Że gdzieś tuż tuż czai się potęga, która może być jej... Tylko jeszcze nie wiedziała gdzie to jest i jak ją zdobyć. Potęga która pozwoli jej wreszcie uwolnić się i zmienić wszystko, odwrócić zły los. Podły los. Czuła jakieś gorące, pulsujące czerwone jądro… gdzieś… zupełnie niedaleko. Zaczęła znowu modlić się do swojej Starszej Siostry, ale odpowiedź dostała od potęgi wielokroć silniejszej....
Zamek faktycznie był potężny, a Jasna Pani aż lśniła od blasku. Miała ogromne niebieskie oczy, łagodną, śliczną twarz, smukłe białe dłonie o długich palcach, cudowne, białe jak śnieg długie i miękkie włosy. Nosiła srebrzystą połyskliwą suknię. Można by ją wziąć za bóstwo, lub anioła. Ścieżka czuła się przy niej jak żebraczka. Jasna Pani była pełna dobra i miłosierdzia. Nie miała w oczach żądzy mordu, ani zemsty. Nie śmiała się złowrogo. Miała głos jak srebrzyste dzwoneczki. Ścieżka pierwszy raz ją zobaczyła, kiedy wezwano ją na posłuchanie. Pani słodkim, cichym głosem wypytywała kim jest Ścieżka, skąd pochodzi i jak nazywa się jej dziecko... Ścieżka powiedziała niewiele. Kłamać za bardzo nie umiała, za to świetnie wypadła w roli głupiej, bardzo głupiej, a nawet upośledzonej ofiary...
Tym bardziej, że faktycznie znajdowała się w stanie bliskim kompletnemu załamaniu. Mówić nie chciała, nie mogła. Pytała tylko cały czas - Pani, gdzie mój mały braciszek? Zaprowadzono ją w końcu i do niego. Był w jakieś izbie z innymi dziećmi. Z daleka było widać, że jest inny niż cała reszta. Był ładniejszy. Siedział w kącie i patrzył tylko przed siebie, nie płacząc, ani się nie bawiąc. Rozglądał się za Ścieżką i za psami... Pozwolono Ścieżce go utulić. Zasnął zaraz jak tylko go wzięła w ramiona. Był dziwnie lekki i słaby. Jakiś taki wiotki, jakby pozbawiony sił... Ale może tylko jej się tak wydawało... Może to były tylko jej wyobrażenia i lęki… Nie chciała się z nim rozstawać i pozwolono jej zostać przy nim i opiekować się...
Jasna Pani ratowała tylko młode samotne dziewczyny i małe dzieci. Na całym zamku nie było innych uratowanych ludzi... Ani mężczyzn, ani dzieci w innym wieku, żadnych staruszek… i nikogo innego to nie dziwiło...Wszyscy wielbili Jasną, piękną i dobrą Panią. I tylko Ścieżka widziała, że to wszystko to jakaś ściema. Że są tutaj tylko z jednego powodu i że kiedy Jasna Pani osiągnie swój cel ci wszyscy ludzie przestaną być potrzebni, a być może nawet zginą. Ludzie wokół niej zachowywali się jak jacyś urzeczeni i tylko ona czuła się bardzo, bardzo źle. Ale póki co udawało jej się pozostać w ukryciu. Umyła się po podróży i jak wszystkie kobiety włożyła białą szatę. Spędzała czas zajmując się dzieckiem i jakimiś babskimi drobnymi pracami. Dwa razy dziennie wraz ze wszystkimi podążała do srebrzystej świątyni na specjalne modły. Ścieżka bardzo starała się zachowywać jak inne kobiety, ale nie zbliżyła się do żadnej… Ciągle ją wszystko bolało więc uśmiechała się przez zaciśnięte zęby. Ciągle czuła się tak, jakby jej głowa miała lada chwila eksplodować. Jakby była pełna robaków, które zaraz wysypią się z niej. Poczucie zupełnej bezradności i pustki przeplatało się z przeczuciem jakiejś wielkiej, nieograniczonej potęgi. Ścieżka chodziła po jasnym zamku jak obłąkana, dotykając białych, strzelistych kolumn, gadając do niewidzialnych osób. Czasami wydawało jej się, że wszędzie widzi poukrywane znaki. Jakieś litery, a nawet całe słowa jarzące się na sklepieniu. Ale nie mogła ich zupełnie odczytać....
Której nocy poszła do wychodka i wracając skręciła w inny niż trzeba korytarz, potem raz jeszcze i znowu… Potem po schodach zeszła do piwnic i nagle znalazła się w lochach. Udawało jej się przejść mimo śpiących strażników. Aż znalazła bardzo wąskie schody prowadzące do najgłębszej piwnicy. Schody kończyły się ścianą pokrytą dziwnymi znakami. A kiedy dziewczyna dotknęła ściany znaki na chwilę rozjarzyły się na czerwono. Ścieżka poczuła za nimi czerwone, gorące jądro...
Była pewna, że Jasna Pani szuka właśnie jej, a konkretnie tego właśnie dziecka. Czasem do uszu jej dochodziły jakieś strzępki rozmów, albo myśli… Wszyscy szukali niezwykłego dziecka i jego matki księżniczki. Z tego powodu smoczy władcy toczyli ze sobą wojnę. Podobno jeden z Książąt mroku zakochał się w Świetlistej Księżniczce i porwał ją… Więził ją w jakimś odludnym zamku, aż któregoś dnia udało jej się uciec z nowo narodzonym synem... Od tej pory szukał ich cały świat... Przepowiednia ponoć mówiła, że Dziecko pochodzące z połączenia dwóch niezwykłych magicznych rodów, musi mieć niezwykłą magiczną siłę i niezliczone moce. Każdy chciał je mieć.
Ścieżka starała się obmyślić jakiś plan na przetrwanie, albo ucieczkę, ale nigdy nie była zbyt dobra w snuciu planów i intryg... Zawsze z pomocą przychodził jej los, albo jacyś obcy ludzie. Nie miała doświadczenia w samodzielnym ratowaniu się z opresji. Jasna Pani wyraźnie miała ją za upośledzoną żebraczkę… Kiedy się mijały na zamku prześlizgiwała się wzrokiem po Ścieżce, jakby ta nie istniała wcale… Ścieżka wtedy zaciskała powieki i wyobrażała sobie bardzo mocno, że jest zupełnie, ale to zupełnie niewidzialna...
Wiedziała jednak, że nie może to trwać długo… Wcześniej czy późnej popełni jakiś błąd, albo ktoś odkryje, że to jest właśnie to dziecko... Nocami, jeśli tylko mogła schodziła do lochów strzeżonych przez czerwone pieczęcie. Kiedy przykładała dłonie do ściany ta nagrzewała się i dawała się leciutko kruszyć… Ścieżka czuła, że za ścianą jest coś… potwornego… ale to coś przyciągało ją tam z ogromną siłą. Przychodziła więc i skrobała ścianę, aż powstała w niej malutka rysa, a z rysy po wielu wielu dniach cienka szczelina i po wielu wielu kolejnych dniach i nocach szczelina była na tyle szeroka, że Ścieżka mogła spróbować się przez nią przecisnąć… Po drugiej stronie było zupełnie ciemno… a ona przecież nie pomyślała, żeby wziąć ze sobą choćby ogarek. Jednak czuła coś przed sobą, coś ogromnego... coś co było zupełnie nieruchome… Czołgała się na czworakach dopóki nie dotknęła tego... Było zupełnie nieruchome… i prawie martwe, jednak ona czuła, że gdzieś tam w środku jest przecież jeszcze czerwone jądro ogromnej mocy… Przywarła do tego czegoś całą sobą i modliła się do tego i do Starych Bogów. Obiecała, że odda swoje i tak nic nie warte życie za ratunek dla dziecka... Aż poczuła w głowie obecność bardzo starej istoty... Aż poczuła w sercu jakąś więź z zamkniętym potworem... Aż on spojrzał na nią czerwonym okiem...
Jasna Pani naprawdę chciała dobrze. Wierzyła, że jej celem jest nie tylko uratowanie dziecka, ale i całego świata. Szukała magicznego dziecka gorączkowo, gdyż wierzyła, że tylko ona może zapewnić mu opiekę i wychowanie godne jego pochodzenia i domniemanych talentów. Niestety nikt nie wiedział jak wygląda owo zaginione dziecko, ani co się stało z jego cudowną matką. Jasna Pani wierzyła, że rozpozna je, kiedy tylko je zobaczy. Wysyłała więc swoich najlepszych zaufanych ludzi, na poszukiwania, a sama spędzała czas zajmując się rzeczami pięknymi i mądrymi. Snuła plany o zbawieniu ludzi, z pomocą magii uratowanego dziecka. Czasem także zaglądała do swoich podopiecznych, ale nie widziała tam nic odpowiednio wyjątkowego. Prędko nudziły ją te wszystkie kwilenia, smród pieluch. Wolała malować obrazy lub pisać wiersze... A najbardziej lubiła wyobrażać sobie co zrobi jak już znajdzie dziecko mocy.
Kobietom czasem pozwalano wyjść z izby i bawić się z dziećmi w ogrodzie sąsiadującym z dziedzińcem… Ścieżka lubiła siadać na podwórzu i patrzeć na kłębiące się chmury, na zbierające się burze, na lądujące smoki… Aż któregoś razu zobaczyła na podwórzu lądującego smoka i zsiadającego z niego Utora... Serce zakuło ją boleśnie, była pewna, że to tylko przywidzenie, jednak jej ciało rozpoznało go natychmiast. Jakby oblało ją płynne złoto. Patrzyła jak urzeczona, jednak on nie widział jej wcale. Widziała go potem jeszcze kilka razy jak szedł za swoją panią z psim oddaniem, łowiąc każdy jej ruch... A tamta… tamta bawiła się nim jak zabawką… Tu muśnięcie, tam spojrzenie spod rzęs. Cała się wypinała przy nim i wdzięczyła, a on nie odrywał od niej wzroku... Aż kiedyś jego oczy napotkały Ścieżkę. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Ścieżka poczuła to jakby młot uderzył ją w brzuch. Błędny wzrok Utora na chwilę rozjarzył się, jakby ją poznał, ale Ścieżka zacisnęła szybko powieki bojąc się, że jej oczy zdradzą za dużo... Modliła się aby zniknąć... Mimo to pod powiekami ciągle widziała jego sylwetkę, jego wpatrzone w siebie oczy… Widziała dokładnie srebrne nitki jakie zarzucała na niego nieustannie Jasna Pani. Nitki przechodziły przez ciało Utora i wiązały go, wiązały...
Chciała go mieć. Chciała mieć go tylko dla siebie. Pozwoliła mu się dotknąć i całować. Więc jak teraz miała znieść, że chodzi za inną jak pies? Nawet jeśli to była królowa?
W nocy szła do prastarej bestii i opowiadała jej o wszystkim..., a potem zamykała oczy i wyobrażała sobie jak zrywa jedna po drugiej srebrne nici wiążące Utora...
Chciała, żeby przyszedł do niej sam. Żeby przybiegł do niej, uwolnił ją, wyznał miłość. Chciała, żeby przyszedł do niej sam, z własnej woli, ale bardziej chciała go mieć.
Wyobrażała sobie, że jest jadowitym wężem. Że pełźnie korytarzem, aż do sypialni tamtej. Że zwija się na jej księżycowej piersi i wbija jadowe zęby w jej łabędzią szyję… a prastara bestia z lochów nuciła jej do snu. Przy bestii jej siła rosła.
Zbliżał się czas...
Ścieżka miała już obmyślone wszystko, miała przygotowane wszystko… Miała pył z nasion maku i nóż z zęba bestii... Włożyła na siebie płaszcz niewidzialnych z kruczych skrzydeł i poszła korytarzem, który widziała setki razy w snach. Strażnikom wystarczyło, że spojrzała w oczy, a przepuścili ją bez słowa. Za srebrnymi drzwiami był długi biały korytarz, pełen luster, kwiatów i spiralnie kręconych kolumn z alabastru. Dopiero na końcu znalazła drzwi jej do sypialni. Kiedy tam weszła, Jasna Pani spała w perłowym łożu, a Utor czuwał u jej stóp... Ścieżka zatrzymała się na chwilę, zastanawiając się, dlaczego darowała mu życie dwa razy. Może dlatego, że przy nim jej ciało nabierało złotego blasku? Minęła go i podeszła do wezgłowia, a on tylko patrzył. I już miała zatopić smoczy kieł w piersi tamtej, kiedy on podszedł do niej. Stanął blisko, za blisko, tuż za plecami, a ona tak bardzo chciała się oprzeć o niego i zamknąć oczy. Wtedy nic, już nic innego nie miałoby znaczenia.
Ale po co jej mężczyzna, który służy innej? Taki, którego trzeba prowadzić za rękę? Zdobywać... Miały go sobie wyrywać, jakby były sukami, a on ochłapem mięsa? Jeśli on nie widzi że zostali dla siebie stworzeni, niech dalej służy blondynce... Odwróciła się z przeciągłym westchnieniem. Poradzi sobie sama. Bez łaski. Ostatni raz z żalem spojrzała na białą pierś w którą nie wbiła ostrza i poleciała płakać do lochu...
Smok nie czynił Ścieżce wyrzutów. Był dostatecznie stary i mądry by wiedzieć, że jedne rzeczy powinny się wydarzyć, a inne nie. Po prostu będzie musiał jeszcze trochę poczekać na wolność.
Przy Ścieżce powracał powoli do życia, jego magia rosła przy niej, jej magia rosła przy nim. Jednak bestię więziły zaczarowane okowy. Kiedy tak Ścieżka leżała rycząc przy smoku, usłyszała kroki na schodach... Ktoś chodził po lochu. Czyżby ktoś ją widział... jeśli tak, to będzie musiała go zabić. Cichutko jak wąż prześlizgnęła się przez szczelinę. Na korytarzu stał on... Patrzył na nią takim smutnym wzrokiem...- Dlaczego? - zapytał...
Dlaczego co? - szepnęła wściekła. Momentalnie wytarła oczy słone jeszcze od łez. Znalazł moment na pogaduchy… Ale nie mogła wyrzec ani słowa więcej gdyż wściekłość ją dławiła...
A on wyciągnął rękę i chwycił ją za dłoń. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy nic nie mówiąc, Świat się zatrzymał i nic innego nie miało znaczenia. A potem on dał jej malutki kluczyk...Taki kluczyk, który otwiera magiczne kajdany.

XXX

Czarne Smoki nie uznają żadnych panów. Ale ten smok miał wobec Ścieżki dług, a długi należy spłacać. Wolność za wolność, siła za siłę, Magia za magię...
Smok był zły... To była naprawdę zła istota. Po prostu zła… Pierwotna bestia. Wychował się zjadając młode dziewczęta na śniadanie. Lubował się w ogniu, pożodze i złocie. Kochał niszczyć. Zwłaszcza kochał niszczyć ludzi. Byli tacy głupi. Nie nadawali się ani do rozmowy, ani do zabawy… Ścieżka wiele mądrzejsza od innych nie była, ale przynajmniej nie udawała. Nie gadała tych wszystkich bzdur. Uwolniła go z łap tej cholernej świętoszkowatej blondynki. Znosił więc jej towarzystwo, zwłaszcza, że ich siły potęgowały się nawzajem..
Długo zastanawiał się, gdzie powinni się udać. Wyglądało na to, że dziewczyna nie chce oddać tego cholernego dzieciaka ani rodzinie mamusi, ani tatusia… Aż wpadł na świetny jego zdaniem pomysł. Zanim jeszcze Jasna Pani obudziła się, oni byli już bardzo bardzo daleko. Za grzebieniem nieprzebytych gór. Za lasami, za rzekami, a nawet za morzem.... Było tam pewne miejsce… No może miejsce niezbyt dobre dla dziecka. Miał tam smok kilku starych znajomych, którzy winni mu byli niejedną przysługę. A poza tym pewno z przyjemnością poznają Ścieżkę...

XXX

Wylądowali na skalistym dziedzińcu dziwnej budowli. Być może był to kolejny zamek, ale wyglądał prawie jak naturalna formacja skalna… Dziedziniec otoczony iglicami szarych granitowych skał... Oczekiwano już ich, Smoka było widać z daleka. Kiedy tylko złożył skrzydła i usiadł podeszło do nich kilku mężczyzn. To nie było miłe towarzystwo. Wszyscy mieli wredne zacięte twarze i złe oczy. Ale przecież przyszli tylko się przywitać. Na podwórzu pojawiało się coraz więcej ludzi. Była tam prawdziwa zbieranina typów wszelakich. Wysocy i niscy, piękni i brzydcy, o ciałach poznaczonych bliznami i mnóstwem najróżniejszych tatuaży. Kobiety wszelkiej urody i kolorów, jedne jak rajskie ptaki, inne zupełnie szare, trochę rozbieganej dzieciarni w porwanych łachach. A każdy gadał w innym języku. Brakowało tam chyba tylko jednorożca.

To nie był facet dla niej. Zdecydowanie to nie był dla niej facet. Zobaczyła go z daleka jak tylko zsiadła z grzbietu smoka. Był zbyt przystojny, zdecydowanie za pewny siebie, emanujący nieokiełznaną męskością. Przyciągał spojrzenia, a ludzie ustępowali mu z drogi. To był zły facet, na pewno zły. Zmierzał do nich z niedbałą gracją człowieka pewnego swej siły. Wyższy od wszystkich innych mężczyzn. Silniejszy od wszystkich innych. Groźniejszy.... Przywitał się ze smokiem i zmierzył Ścieżkę spojrzeniem w którym było odrobinę zdziwienia, może ślad niechętnego zainteresowania. Przeleciał wzrokiem po dziecku, które trzymała na biodrze i znowu taksował ją jak jałówkę na targu. Nie spuściła wzroku. Nie miała u niego żadnych, ale to żadnych szans. Mimo zmęczenia gapiła się wprost na niego. Było na co popatrzeć. Krucze włosy ciężkim królewskim płaszczem okrywały muskularne, zdobione tysiącem wijących się tatuaży ramiona i wyrzeźbione jak z kamienia plecy, wysokie czoło, głębokie, błyszczące okrucieństwem oczy, zdecydowanie zarysowane lekko zmarszczone brwi, wycięte zmysłowo, wykrzywione w nieco ironicznym grymasie usta, potężna klatka piersiowa, związany ściegiem mięśni i ścięgien jak gorsetem brzuch i muskularne uda. Czuła od niego prawie zwierzęcą siłę, arogancką pewność siebie.
Ścieżce mimo woli zaschło w gardle. Ot, zapatrzyła się po prostu… Łapała powietrze otwartymi ustami, dopóki smok nie trącił jej nosem. Zrozumiała, że chyba rozmawiali o niej, ale co zostało powiedziane, nie wiedziała... Podobno liczy się pierwsze wrażenie, a ona miała na sobie ohydną białą, mocno sfatygowaną i nieco śmierdząca tunikę jeszcze z zamku Jasnej Pani. A nigdy jej do twarzy w białym nie było. Poza tym… to nie był facet dla niej... Na pewno nie.
Taki musiał mieć masę chętnych bab na każde skinienie, a ona przy każdej z nich wyglądała jak postrzępiona koza… Nie miała szans, nie miała żadnych szans...
Facet roześmiał się, a jego niski gardłowy głos przyprawił ją o dreszcz gdzieś u podstawy czaszki. Włoski na jej ciele delikatnie podniosły się, jakby nagle zrobiło się zimno. Spojrzał na nią rozbawiony i poklepał smoka po szyi, jakby usłyszał świetny żart. Po chwili skinął dłonią na jedną z kręcących się w pobliżu kobiet i wydał kila poleceń w języku, którego nie znała.
Nim się zorientowała jakaś kobieta zabrała od niej dziecko a inna wzięła ją za rękę i poprowadziła w głąb skały… Było tam wiele ukrytych wejść. Jedno z nich prowadziło do groty wypełnionej gorącą wodą. Po ścianach tańczyły przeciskające się przez szczeliny błyski światła, a sklepienie podpierały kolumny wielobarwnych nacieków… Ścieżka nie zażywała gorącej kąpieli od niepamiętnych czasów… W pośpiechu zrzuciła cholerną tunikę i zanurzyła się w wodzie. Położyła się i pozwoliła by woda ukoiła jej ciało. Rozmarzała powoli po długim locie na smoku. Jej ciało ogarniało przyjemne odrętwienie. Pozwoliła sobie na nie myślenie i nie martwienie się... a na jej ustach zagościł lekki uśmieszek... Nie miała żadnego wpływu na to gdzie była i co się z nią działo. Życie kołysało nią jak dziecinną łódką puszczoną na rzekę. Nie było potrzeby się szarpać. Najlepiej poddać się nurtowi... i zobaczyć dokąd ją zaniesie.
Po jakimś czasie ta sama dziewczyna przyniosła jej do ubrania jakąś tunikę, ledwie zakrywającą tyłek, za to wyszywaną w piękne wijące się złotem węże i poprowadziła zpowrotem na podwórzec. Ucztę, zapewne ze względu na obecność smoka przygotowano na dziedzińcu. Ustawiono już tam stoły i ławy dla wygody okryte futrami. Ścieżka na migi dopytała się dziewczyny o dziecko i tamta najpierw pokazała jej, jak dzieciak śpi w jednej z izb. Czuwała przy nim starsza kobieta o miłej twarzy i ciepłych oczach. Ścieżka była więc wolna i mogła spokojnie iść na kolację.
Podeszła do smoka i nie bacząc czy aby nie uchybi gościnności ściągnęła skórę z ławy i posłała sobie przy jego łapach. Oparła się o niego i sennie obserwowała przygotowania do uczty. Słońce schroniło się już za zębami gór, przyniesiono więc pochodnie i wszystko zdawało się ożywać w blasku czerwonych języków. Ścieżka powoli sączyła czerwone cierpkie wino. Do stołów zaczynali schodzić się ludzie. Niektórzy przychodzili przywitać się ze smokiem, czasem witali się także z nią wymawiając imiona, których i tak nie potrafiła zapamiętać. Jak żyła nigdy jeszcze nie wieczerzała w tak egzotycznym towarzystwie. Był to prawdziwy pokaz siły i urody. Mężczyźni widać nawykli do walki, wszyscy mieli przy sobie ostrą broń. Często ich ciała znaczyły blizny, zdobiły zawiłe tatuaże. Ogorzali, zarośnięci, muskularni, długowłosi. Mieli twarze o dzikim, zaciętym wyrazie, okrutne oczy. Były też kobiety. Nosiły się albo z męska, albo jak nierządnice, w zupełnie skąpym odzieniu. O ciałach młodych i jędrnych. Błyskały bielą zębów, złotem naszyjników, dzwoniły cieniutkimi bransoletami na nogach, i roztaczały cała masę wonnych aromatów, aż zaczęło jej się kręcić w głowie.
Bardziej poczuła niż zobaczyła, że się zbliża do nich. W powietrzu zaczęły przeskakiwać iskry.
Zdawało się, że otacza go jakiś piekielny urok. Widziała to także po spojrzeniach kobiet, które nagle jakoś tak zaczynały piersi wypinać, strzelać oczami jak spłoszone łanie, odsłaniać szyje i wdzięczyć się w każdy możliwy sposób. Ale on tym razem zmierzał wprost do nich. Nie bawił się w jakieś tam podawanie ręki czy inne ceremonialne uprzejmości.
Ulf jestem – powiedział kiedy rozsiadł się na skórze obok niej. Położył rękę na jej ramieniu - Twoje zdrowie... - Powiedział i łyknął ze złotego kielicha, który w jednej chwili podała mu usługująca dziewczyna. Ścieżka pomyślała z ulgą, że chociaż rozumie jej mowę… Uśmiechnęła się więc i wzniosła swój kielich w jego stronę. Wino miało intensywny, cierpki smak nagrzanej ziemi.
Po chwili także inni zaczęli ściągać skóry z ław i dosiadać się do nich na ziemi. Wokoło lądowały misy z potrawami. Popłynęło wino i mód, na pewno także gorzała... Jedzenie było... takie sobie. No... jakby z kuchni Ścieżki wyszło. Słone, pikantne, słodkie. Przyprawione bez umiaru, tak, że nie było czuć co tak naprawdę jedzą, ale nikomu to nie przeszkadzało. Ludzie gadali między sobą coraz głośniej. Popatrywali ciekawie w jej stronę. Czasami albo smok, albo Ulf coś tam jej łaskawie przetłumaczyli, ale kiedy pierwsza ciekawość została zaspokojona, przestali ją tak bacznie obserwować. Gdy już nasyciła pierwszy i drugi głód oparła się wygodnie o smoka i chłonęła zgiełk uczty. On siedział tuż obok niej, pijąc dużo i gadając ze wszystkimi ale co jakiś czas muskał ją jakby mimochodem, jakby jego dłonie zaplatały jakieś niewidzialne zaklęcia, a oczy śmiały mu się dziko...
Impreza złych chłopców bardzo przypominała jednak imprezę chłopców normalnych. No może z tą różnicą, że piło się dużo dużo więcej, w ramach rozrywki, rzucano nożami, czasem do tarczy, a czasem do głowy świni dymiącej na półmisku. Kobiety piły równie dużo co mężczyźni, oczy im błyszczały. Rozchylały usta w coraz bardziej lubieżnych uśmiechach. Kołysały się w rytm muzyki i pochylały nad półmiskami tak by siedzący na przeciw mężczyźni na pewno zobaczyli ich ponętne piersi.. Ktoś wyciągnął zioło... Impreza robiła się coraz głośniejsza. Na niebie rozsypały się już obce gwiazdy. Ktoś komuś dał po mordzie, jakaś para ściskała się już całkiem jawnie, a nieopodal tańczyły ze sobą półnagie dziewczyny o urodzie nimf... Siedziała oparta o smoka i sączyła coraz słodsze wino… Ręka Ulfa zawędrowała na jej kolano i powoli błądziła coraz wyżej kreśląc zawiłe meandry na jej odsłoniętym udzie, a jej to wcale, a wcale nie przeszkadzało. Była już trochę pijana i nawet podobało podobało jej się to wszystko. Świat wydawał się prawie przyjazny i prawie bezpieczny... Zmartwienia zostały gdzieś bardzo daleko, za morzem. Może właśnie tu, w tym dzikim miejscu dane jej będzie zacząć wszystko od nowa? Spróbować jeszcze raz, z nowymi ludźmi, nowego życia? Smok przysypiał na jedno oko, łypiąc drugim przez przymkniętą powiekę. Wreszcie Ulf wstał i wyciągnął do niej rękę. Podniosła się zbyt piana, aby się zastanawiać czy z należytą gracją. Poprowadził ją w głąb skały i była pewna że do najbliżej wolnej pieczary, ale nie. Szli długim ciasnym korytarzem i wcale się nie spieszyli, potem schodkami w koło do góry. Ona szła pierwsza, on tuż za nią, ocierając się cały czas... Myślała, serio, że idą do sypialni i chciała tego, ale on zaprowadził ją tylko na szczyt wieży. Liczył może, że oczaruje ją widokiem śnieżnych czap na szczytach gór pod rozgwieżdżonym niebem. Cudowną, bezkresną panoramą. Widok był prawda, przepiękny, ale ona przecież leciała na smoku. Widziała już nie takie cuda...
Była już trochę zniecierpliwiona… Miała dość tych gier, podchodów... Odwróciła się na malutkim balkoniku, jakby stworzonym dla uwięzionej królewny i spojrzała mu prosto w oczy z bardzo, ale to bardzo bliska, a potem palcem delikatnie przejechała palcem po jego ustach... Odchyliła się do tyłu i gdyby jej nie złapał, może i poleciałaby przez niziutką barierkę... ale był szybszy...

XXX

Obudziła się z łupiącym bólem głowy i ustami wyschniętymi na wiór. Całe jej ciało domagało się picia. Otworzyła oczy, ale poraziła je straszna jasność poranka, więc zamknęła je znowu. Po chwili spróbowała otworzyć je ponownie, znacznie wolniej... Była w małej izbie, w świeżutkim łóżku w zaskakująco białej pościeli… a obok rozciągnięty w całej okazałości spał on... Więc to jednak nie był tylko sen... Usiadła na łóżku, choć trochę kręciło jej się w głowie. Ktoś bystry zostawił zawczasu dzban z wodą więc przyssała się do niego. A fuj, to jednak nie była woda… ale pomimo, że na początku myślała, że zwymiotuje, ból głowy jakby troszkę zelżał. Napiła się więc jeszcze i położyła z myślą, że może jeszcze na chwilę zaśnie ale Ulf już był przy niej. Bez żadnych pieszczot, bez żadnych czułości, bez czułych słówek. Po prostu przyciągnął ją i wziął sobie... Jęknęła najpierw z zaskoczenia i bólu, a potem jednak z przyjemności, mimo, że ściskał ją trochę za mocno, pieścił zbyt gwałtownie. Wypełniła ją mieszanina bólu, goryczy, słodyczy… czegoś… zupełnie nienazwanego. Czuła przenikającą ją gorącą, pulsującą czerwoną energię, która splatała się z jej własną i zmieniała wszystko. Spodobało jej się. Podobało, a nawet bardzo... aż pomyślała, że mogłaby tak zawsze.
Kiedy skończyli wyciągnął się zadowolony i bawił się jej włosami, paląc jakieś wyciągnięte nie wiadomo skąd świństwo... A ona... ona była zadowolona jak syty kot.... Kiedy już skończył palić, Ulf odrzucił kołdrę, jakby miał ochotę na więcej pieszczot, ale kiedy dostrzegł plamki krwi na prześcieradle w chwilę zbladł. Zszarzał na twarzy, a z jego zmysłowych ust zgasł namiętny uśmiech. Złapał się za głowę, jakby nie mógł uwierzyć w to co widzi... Ścieżka w mig usiadła tuląc kolana przerażona. Czar chyba prysł... Zamarła w oczekiwaniu, aż on spojrzał na nią w końcu jak opętany. Cały wściekły, aż mu chodziła szczęka, a kłykcie pobielały u zaciśniętych pięści.
Czy ty, Ścieżka, do jasnej cholery, byłaś dziewicą???? - wychrypiał przez zaciśnięte zęby. Przez moment przeleciało jej przez głowę, że to cudownie, że on pamięta jej imię.
Wzruszyła ramionami kiwając jednocześnie głową. No co, mu miała rzec?
A to takie ważne?- poczuła się okropnie niezręcznie. No, ma mu się tłumaczyć, czy co? Złamał jakiś kodeks rycerski czy inne licho???
Ulf westchnął ciężko.
Ale, przecież masz dziecko! - wyglądał na zupełnie załamanego.
No jak żesz to się mogło stać? – westchnął sam do siebie – no… jak????
Czuła się naprawdę głupio… Zupełnie nie wiedziała co począć… Już bardziej spodziewała się, że odeśle ją jak jakąś miotłę, kiedy w blasku dnia zobaczy, że jednak jest za brzydka. Ale, żeby robić problem z cnoty? Przecież to jej cnota, no nie każe mu chyba się żenić... Nie potrafiła wydukać słowa, naciągnęła tylko kołdrę na siebie. Miała ochotę cała się pod nią schować. Było jej cholernie źle i smutno. Nic nie rozumiała, a najgorsze że coraz bardziej chciało jej się siusiu.
W końcu Ulfr zapalił znowu, sięgnął po dzban i napił się wina.
Mam przechlapane – powiedział - prawdziwie przewalone… masakra. A… ty nic nie rozumiesz? - spojrzał na nią przytomnie… - Z babami zawsze tak, same kłopoty. - zaciągnął się i zapatrzył w sufit, z trudem opanowując złość - To stara historia – Powiedział w końcu po bardzo bardzo długiej chwili tonem pełnym niekłamanej goryczy - Kiedyś, bardzo bardzo dawno temu stara wredna suka rzuciła na mnie klątwę, że będę należał do tej, którą pozbawię cnoty... Tyle lat sypiałem tylko z mężatkami, tylko z kobietami które na pewno dziewicami nie są, z ladacznicami... Wszystko na marne… Wszystko stracone... Matylda łeb mi urwie.
Ścieżka może i roześmiałaby się, gdyby nie to, że Ulf wyglądał na naprawdę załamanego.
To nie moje dziecko - wydukała – ja je tylko… no wiesz… znalazłam. Jest wojna… Ja się tylko próbuję nim opiekować. Myślałam, że smok powiedział Ci wszystko... Ulf… przecież ja nic od Ciebie nie chcę. Przecież my się nawet nie znamy. Może to... wiesz..., a może to jest jakaś nieprawda?..
Ale on wziął ją za rękę i pokazał nowy czerwony tatuaż pyszniący się na jej nadgarstku… Identyczny pojawił się wokół jego szyi. A kiedy przymknęła oczy zobaczyła wyraźnie pulsującą czerwoną więź między nimi.

XXX
Próbowała sobie znaleźć miejsce w nowej rzeczywistości, między nowymi ludźmi. Plątała się trochę po zamku. Trochę zajmowała dzieciakiem, ale w tym z dużą przyjemnością pomagały jej służki Ulfa, a zwłaszcza jego stara, gruba piastunka. Przepadała za małym, mimo, że Ścieżkę traktowała z widoczną rezerwą. Widocznie miała żal, o to, że Ścieżka zjawiła się i narobiła niepotrzebnego zamieszania.
Ścieżka nie bardzo mogła sobie znaleźć zajęcie. Z każdym dniem coraz wyraźniej rozumiała, że marzenia o nowym, dobrym początku, należy między bajki włożyć. Niby wszyscy byli dla niej uprzejmi, ale czuła żywą zazdrość, podszytą urazą ze strony kobiet. Z mężczyznami nie miała wspólnych tematów. Wielu z tych ludzi nie znało jej języka. W dzień każdy zajmował się swoimi sprawami, wieczorami pito w nadmiarze. Smok latał na rozbój. Podrzucał często to cielę, to owieczki. Przynoszenia dziewic miał zakaz dożywotni. Ścieżka z napięciem czekała pojawienia się wspomnianej Matyldy. Starała się omijać Ulfa z daleka, żeby nie myślał sobie, że coś od niego chce. Poradzi sobie, do jasnej cholery. Przecież do cholery poradzi sobie sama.
Aż przyjechała drużyna Matyldy. Ścieżka zamarła patrząc na jeźdźców galopem wpadających na dziedziniec zamku. Była wśród nich rudowłosa, ognista piękność. Ruchem zwinnym jak kot ześlizgnęła się z siodła łowiąc wzrokiem Ulfa… Cała rozpromieniona na jego widok. Wyglądali tak, jakby byli dla siebie stworzeni. On podszedł, ale nie wyciągnął ku niej ramion. Uśmiech zamarł na jej twarzy i w oczach. Zatrzymała się w pół kroku, on odsunął się z wymuszoną rezerwą. - Mam nową Panią – powiedział tylko i wskazał Ścieżkę oczami. Czerwona więź między nimi połyskiwała jak żarzące się węgle. Ścieżka widziała jak w tym momencie Matylda przysięgła jej śmierć.

XXX

Zbliżała się wiosna. Śniegi powoli tajały na pastwiskach, ciepły wiatr hulał po graniach. Bandy rozjeżdżały się w świat szukać swego szczęścia, swoich łupów, swoich ofiar. Ulf pił jak na zatracenie. Jego zimna wściekłość mroziła ją. Nie chciał nawet z nią rozmawiać, o figlach mowy nie było. Ścieżka nie czuła się dobrze w tej górskiej twierdzy. Cały czas myślała o cholernych psach, które zostały gdzieś w lesie. Nie dawało jej to spokoju do tego stopnia, że zaczęła namawiać smoka na wycieczkę. A może po prostu chodziło jej o to, żeby zejść Matyldzie z oczu. Może miała nadzieję, że jak zniknie z ich życia wszystko między tym dwojgiem się ułoży. Udowodni Ulfowi, że nic od niego nie chce, że nic nie jest jej winien. Że może sobie robić co zechce, że za nic ma stare czary i klątwy. Nie potrzebowała jego ofiary. Nie chciała jego cholernej wolności. A najmniej na świecie potrzebowała jego opieki.
Smok nie chciał lecieć. Tłumaczył jej, że poprzysiągł nigdy tam już nie wracać. Nie w pobliże tej białowłosej wariatki. Ale oczywiście udało jej się go namówić. Powiedziała, że jak nie, to pójdzie pieszo. Mogła zostawić dziecko ze starą piastunką. Była pewna, że jej opieka jest tysiąc razy lepsza niż Ścieżki. Tam w górach było bezpieczne. Chciała tylko na jakiś czas wyruszyć, poszukać cholernych psów… a może dowiedzieć się czegoś. Chciała coś zrobić zupełnie sama. Może po prostu chciała pobyć sama jakiś czas… A przede wszystkim chciała zniknąć.
Smok wreszcie dał się namówić i podrzucił ją po prostu za siedem gór i siedem rzek. Gdzieś mniej więcej w pobliże Jasnej Góry.

XXX

Znów była w prastarej puszczy, ale przestała już być małą dziewczynką. Od dawna nie bała się już potworów w jakie zamieniały się krzaki, ani duchów chowających się za pniami drzew. Była przecież silna, smoczą magią.. .A przynajmniej tak jej się wydawało. Myślała, że jak wróci do lasu, do źródła wszystkie odpowiedzi pojawią się same. Że wystarczy aż stanie gdzieś na jasnej polanie i zacznie gwizdać, a ogary same ją znajdą. A potem szczęśliwie wróci z pieskami do cieplutkiego domku. I wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, jak jedna, wielka kochająca się rodzina. Jakby cholerne psy mogły cokolwiek zmienić???

To była już któraś noc z rzędu, kiedy po prostu przemierzała puszczę czekając na jakiś ślad, na jakiś znak… Najpierw gnała ją przed siebie zwykła złość i żal do całego świata. Chciała uciec jak najdalej. Schować się nawet sama przed sobą... Ale w końcu zmęczenie wzięło górę nad złością i poczuciem winy. Ścieżka zaczęła się zastanawiać co ona do cholery robi w tym lesie? Oczywiście, że chciała odzyskać swoje psy, ale przecież zdawała sobie sprawę z tego, że jest to praktycznie niemożliwe. One mogły być gdziekolwiek, zakładając, że żyły. Poza tym, mogły przecież wrócić do swoich prawdziwych właścicieli. Naiwnie wierzyła, że kiedy je odnajdzie będzie spokojniejsza. Przecież na całym świecie, tylko one nigdy jej nie zawiodły. Stały się jej bliższe niż chciała to przyznać... Podróżowanie w nocy wcale jej teraz nie przeszkadzało. Widziała wszystko wyraźnie, jakby drzewa świeciły zielonkawą poświatą. Wodę z daleka można było poznać po srebrzystej strudze. Ludzie - każdy miał inny kolor, no i strasznie hałasowali więc zawsze zdążyła się przed nimi ukryć.
Usiadła na płaskim jak stół, ciepłym kamieniu i zaczęła w myślach przywoływać psy. Wyobrażała sobie bardzo dokładnie, jak biegną w jej stronę. Zawsze wierzyła, że psy rozumieją myśli. Dlaczego więc ten sposób miałby być gorszy od innych... ? Rozsyłała na cztery strony świata złote nitki z przywołaniem… Oczami wyobraźni zobaczyła też Utora i poczuła lekkie ukłucie w podbrzuszu...
Coś było nie tak. Coś było cholernie nie tak. Świat przypomniał rozsypane puzzle. Nic do siebie nie pasowało w tej układance. Gdzieś tam na pewno czekało na nią przeznaczenie, a ona siedziała na jakimś leśnym pagórku i myślała o utraconych psach. W bogów chyba już przestała wierzyć zupełnie. Modlitwy i swoje rozmowy ze Starszą Siostrą traktowała teraz jak naiwne wymysły wystraszonego dziecka, jakim była jeszcze nie cały rok temu. Czuła się tak jakby się postarzała o dziesięć, albo i pięćdziesiąt lat. Las pachniał młodą wiosną. Ciężką, odmarzająca ziemią. Pierwszymi liśćmi. Wszystko dopiero budziło się do życia, a ona czuła się jak samotna staruszka. Nagle tuż przed nią pojawiała się postać.
Dziecko, zlituj się, przecież krzyczysz tak, że słychać Cię z drugiego końca księstwa – powiedziała.
Ścieżka skamieniała osłupiała. Nie tyle ze strachu co ze zdziwienia.
Nie rozumiem, co do mnie mówicie, babciu – odpowiedziała. Zastanawiała się, czy to duch, czy omamy. Kim jest ta dziwna kobieta. Przecież nie zauważyła wcale, kiedy ta do niej podchodziła.
Babcia przełożyła swój kostur do drugiej ręki i usiadła przy niej na kamieniu.
Najpierw, trzeba cię trochę wyciszyć i żebyś przestała tak świecić, zanim zlecą się tu wszyscy. To mój dom. Podobało mi się tu. Miałam spokój. Chciałabym, żeby tak zostało. A jak się będziesz tak świecić i drzeć, kto wie, kogo na łeb nam ściągniesz?
Ale, ja nie wiem co mam zrobić. - Ścieżka nawet nie próbowała dyskutować. Uznała, że kobieta ma rację.
- Zacznij od tego, żeby się trochę uspokoić- powiedziała babcia – przestań myśleć tak głośno, a najlepiej nie myśl o niczym...
Jak to o niczym – pomyślała Ścieżka i od razu zaczęła sobie wyobrażać wielką, bezkresną, pustkę.
No nie tak, nie tak! Dzieciaku! Przestań myśleć!
Ale, że babcia wymyśliła! No jakżesz to? Przecież się nie da przestać myśleć! Myśli są jak rzeka, przelewają się przez człowieka i nie można ich ujarzmić...
Staruszka sapnęła po raz kolejny wyraźnie już podirytowana...
I jak Ci to wytłumaczyć… - szepnęła tyleż do siebie, co i do Ścieżki – no dobrze, policz w myślach...
Ale co mam liczyć, babciu?
Co? Cokolwiek, barany licz. Nigdy Ci matka nie kazała liczyć baranów przed snem?
Kazała – Powiedziała Ścieżka i zaczęła sobie wyobrażać stado baranów, a każdy był inny. Najpierw pierwszy mięciutki i okrągły, zawsze go lubiła, potem drugi z długim wrednym pyskiem, ten lubił ją skubnąć więc trochę się go bała, potem trzeci na krzywych nóżkach …
A teraz coraz ciszej je licz - rozkazała babka – wyobrażaj sobie, że one są coraz mniejsze, wchodzą do szopy, a teraz zamknij do niej drzwi.

XXX

Siedziały w babcinej chatyńce na skraju wsi. Ścieżka pod dyktando staruszki rozpaliła ogień i wstawiła wodę na herbatę. Kiedy szły stara utyskiwała i marudziła, że musiała taki kawał drogi po ciemku robić, żeby ją. Ścieżkę odnaleźć, ale dziewczyna nie dała się zwieść. Widziała, że babcia jest rada temu spotkaniu. Nikt jej przecież nie zmuszał nocnej wycieczki, poza jej własną ciekawością. Domek był biedniutki, zza kępy krzaków można go było spokojnie wziąć za rozwalająca się szopę, ale od środka okazało się że jest w nim całkiem dużo miejsca. Wewnątrz było nawet dosyć schludnie, a sama babcia okazała żywą kobieciną o błyszczących inteligencją niebieskich oczach. W chacie zamieszkiwały z nią naturalnie cztery kocury. Czarny, biały, rudy i największy pręgowany w szaro szare pasy. Ścieżka nie dyskutowała z babcią, kiedy ta kategorycznym tonem kazała się odprowadzić do domu. Była zafascynowana tym, że spotkała kogoś, kto może ją czegoś nauczyć. Kogoś kto widzi jeszcze więcej niż ona. Że w ogóle kogokolwiek spotkała. Kogoś, kto powie jej wreszcie co ma robić! Poza tym od babci biła, pozytywna, ciepła energia. Było w niej coś takiego, że człowiek od razu ją lubił i słuchał bez szemrania. Ścieżka chciała ją zasypać masą pytań, ale drugą lekcję, którą otrzymała, była lekcja cierpliwości. Siedząc więc na zydlu jak na szpilkach łykała gorąca herbatę.
Spokojnie dzieciaku – gderała stara - przecież nikt Cię nie goni...
Dobre sobie - pomyślała Ścieżka, ale faktycznie babciny spokój zaczął jej się udzielać.
Ukryte właściwości herbatki już na nią działały, bo ni z tego ni z owego zaczęła opowiadać o sobie wszystko co pamiętała. A w miarę tego jak historia się snuła przypominała sobie coraz więcej. Przypomniała sobie nawet dom rodzinny. Matkę, ojca, braci. I to jak uciekała w samej koszuli przed własnym ślubem. Toż to było wieki całe temu. Zatęskniła trochę za spokojem tamtego życia, ale zaraz przypomniała sobie złość, że sprzedali ją jak owieczkę, pierwszemu bogaczowi, który ją chciał. -Tamto życie już nigdy nie wróci – pomyślała zaciskając usta. Nawet jeśli kiedyś powróci w tamte strony, nie wybaczy ojcu. Przypomniała sobie pierwsze noce w lesie i to jak znalazła dzieciaka, a potem śmierdzącą staruchę, którą koniecznie chciała podwieźć. To ona umierając zasiała w niej ziarno mocy.
Dostałaś dar, o który nie prosiłaś i z którym nie wiesz co począć - powiedziała babcia. - jednak nie możesz go odrzucić. Wplątałaś się w historię, której nie zdołasz zmierzyć. Jesteś w niej jak ziarnko piasku. Zwykła dziewczynko, grasz o życie z graczami o wielokroć potężniejszymi od Ciebie.
- Czy nauczysz mnie czarów? - zapytała Ścieżka z nadzieją, ale babcia uśmiechnęła się tylko. - wiele Cię nauczyć nie zdołam. Sama niewiele wiem. No, ale lepsze coś niż nic – powiedziała po namyśle. Możesz zostać trochę.
Ścieżka bardzo chciała przede wszystkim zapytać o dziecko. Kim jest, czy faktycznie jest prawdą, co gadają o nim ludzie. Zastanawiała się także, czy nie lepiej by było zabrać małego od rozbójników i przywieźć tutaj. Wydawało jej się że może babcia spojrzy na niego i wyczyta jego przeszłość i przyszłość, ale mowy o tym nie było. Górska siedziba była za daleko. Mały był w niej póki co bezpieczny, miała na to słowo smoka. A babcia na pytanie o dzieciaka tylko wzruszyła ramionami twierdząc, że nie jest wszystkowiedząca.
Terminowanie u tej czarownicy w niczym nie przypominało tego, co sobie wyobrażała Ścieżka. Myślała, że będą mieszać magiczne mikstury, wykuwać zaklęcia, patrzyć w szklaną kulę, siać wiatr i zbierać burzę… Ale nic z tego. Przede wszystkim Ścieżka uczyła się słuchać. Musiała siedzieć całymi godzinami i słuchać wiatru szumiącego w liściach, odległego szczekania wioskowych psów, chrobotu chrząszczy w ziemi. A kiedy nagle po wielu, wielu godzinach jakaś bariera została przełamana nagle zaczęła Ścieżka słyszeć wszystko na raz, aż myślała, że zwariuje od kakofonii dźwięków w głowie. Musiała nauczyć się kontrolować to, co słyszy. Okazało się, że może słyszeć nawet myśli ludzi, zupełnie jakby na głos gadali. Musiała się także nauczyć patrzeć. Widzieć nie tylko kolory i formy, ale przede wszystkim wpływ jaki wszystko na wszystko wywierało. Delikatną siatkę, którą były połączone wszystkie stworzenia. Powoli zaczynała rozumieć jaki jest wpływ ruchu skrzydeł motyla na burzę na morzu.
Otrzymywała codziennie lekcje pokory wobec piękna i siły stworzenia, aż nauczyła się tak trącać osnowę świata, aby usłyszeć harmoniczny dźwięk.
Lato rozkwitało dusznym upałem. Jej czas w domku babci kończył się. Otrzymała swoje odpowiedzi na część tylko pytań. Inne pytania przestały mieć znaczenie. Wiedziała, że na nią już czas. Wiedziała nawet dokąd chce zmierzać. Podobno na drugim końcu kraju była Czerwona Wieża, w której mieszkali arcymagowie. Mogłaby pójść do nich, na służbę. Być może zechcą ją przyjąć i uczyć. Podobno mają tam księgę w której są zapisane odpowiedzi na wszystkie pytania i wyrocznię, która zna wszystkie tajemnice. Być może, to było właśnie to właściwe miejsce, w które powinna się udać. Ale najpierw musiała wrócić po dziecko. Jej umowa ze smokiem była taka, że może go wołać w myślach, ale dopiero kiedy wyjdzie poza zasięg Jasnej Pani. Czekała ją więc długa podróż powrotna.

XXX

Nie spieszyła się i nie ukrywała. Szła najprostszą drogą na zachód. Przez puszczę, pola i wioski. Miała takie poczucie, że nikt ani nic jej skrzywdzić nie może. Czuła się starsza, silniejsza, spokojniejsza. Postanowiła zanocować w pobliżu kaplicy cmentarnej. Ludzie unikali takich miejsc za nocy i za dnia. Bali się tyleż zmarłych, co i myśli o śmierci. Ale Ścieżka raczej ucieszyła by się na widok ducha. Byłby to znak, że jednak jakieś życie po śmierci istnieje. Nie dostrzegła tam jednak żadnych potępionych ani nie potępionych duchów. Miała właśnie zamiar zawinąć się w kocyk i zasypiać, kiedy jej uwagę przykuł daleki blask. Była pewna, że to Utor gdzieś tam jest. Może jej szuka? Czy jeszcze jest pod wpływem Jasnej Pani? A może udało jej się go uwolnić? Ciekawe jak teraz wypadłoby ich spotkanie? Czy nadal czuła do niego to samo, czy były to tylko nastoletnie marzenia...? Widziała co prawda, że nie jest sam. Wokół jego aury połyskiwały wielobarwne liczne punkciki, ale.....Chciała sprawdzić. Chciała dać losowi jeszcze jedną szansę na szczęście.
Pobiegła w tamtą stronę. Kiedyś była dobra w bieganiu. Chuda, lekka, na patykowatych nogach. Teraz zmieniła się, dojrzała, ale nadal mogła biec daleko. Był jednak dalej niż myślała, zbyt daleko. Biegła i biegła a on wcale nie był bliżej. Chciałaby stanąć tuż przy nim, przywrzeć plecami do jego pleców. Poczuć jego siłę, jego myśli, jego ciało.... Tak się zapatrzyła w obraz w swojej głowie, że... nie ma pojęcia jak to się stało.
Nagle znalazła się na polu walki. Obcy ludzie w nieznanych barwach otaczali ją ze wszystkich stron. Plac zaściełały ciała poległych. Lśniła broń, łopotały proporce, kwiczały konie, jęczeli ranni, krzyczeli i zwycięzcy i przegrani. Zgrzyt mieczy przecinających stal zbroi i głuchy łomot gdy odbijały się od tarcz. Krew, wszędzie bardzo dużo krwi, smród strachu, i wywleczonych jelit.
Zobaczyła go z daleka. Walczył naraz z dwoma przeciwnikami. Mimo zgiełku i chaosu była pewna, że on także ją zobaczył. Na jego twarzy odmalowało się zdumienie. Chciała biec w jego stronę, ale usłyszała za sobą ostrzegawcze rżenia konia. Kątem okaz zobaczyła czarnego jeźdźca, który z wyciągniętym mieczem szarżował wprost na nią. Zerwała się do ucieczki. Widziała jeszcze jak Utor pokonał jednego z przeciwników, drugiego odepchnął i biegnie na pewno w jej stronę, ale wiedziała już, że jest za daleko, że nie zdąży. Czarny rycerz był już tuż za nią, gdy nagle jak spod ziemi wyrosła znajoma sylwetka. Ulf zasłonił ją własnym ciałem. Zwinnym ruchem ściągnął czarnego jeźdźca z konia z taką siłą, że skręcił mu kark jeszcze zanim tamten zrozumiał co się dzieje. Nie miał na sobie żadnej zbroi. Kiedy się ruszał tatuaże na jego skórze zdawały się żyć. Poruszały się jak niespokojne czarne i czerwone węże. Nie zwlekając ani sekundy, wskoczył na konia i jednym ruchem wciągnął na niego Ścieżkę. Widziała jeszcze Utora jak zatrzymuje się w pół kroku i stoi osłupiały. Ulf spiął konia do galopu. Ruszyli w dzikim pędzie na oślep przed siebie, byle dalej. A potem spadła na nich ciemność.

XXX

Otaczał ją wilgotny, duszny mrok. Bolało ją chyba wszystko. Głowa, mięśnie i kości. Próbowała przyzwyczaić oczy do ciemności, ani nic to nie dawało. Usiłowała zobaczyć coś za pomocą swego daru, ale nic z tego. Po prostu pustka i ciemność. Usłyszała jednak czyjś cichutki rwany oddech, krople wody spływające po ścianie i odległy tłumiony grzmot. Spróbowała wstać, ale żołądek podniósł się do gardła, a ciemność wokół niej zaczęła galopować w koło. Macała więc ziemię dokoła siebie na czworakach, aż dotknęła ciała. Po zapachu poznała, że to Ulf, chociaż pachniał inaczej niż zazwyczaj. Teraz jego cudowny piżmowy zapach był przemieszany z kwaśnym odorem choroby. Był nieprzytomny. Leżał jak porzucona skorupa. Pozbawiony sił, na skraju życia. Przyklękła nad jego głową i liczyła oddechy modląc się, żeby żaden z nich nie był ostatnim. Znajdowali się w jakimś miejscu pozbawionym światła, wysysającym życie. Żadna z jej umiejętności, ani sztuczek nie działała. Starała się dotknąć Ulfa i obudzić go, przekazać część swojej siły, ale to nic nie dawało. Próbowała sobie wyobrazić jego czerwoną pulsująca aurę, ale nic nie widziała. Próbowała wołać w myślach smoka lub kogokolwiek, ale nadaremnie. Jakby nie było żadnego innego świata dookoła nich.
Wreszcie poddała się. Miała nadzieję, że wystarczy zaczekać, a ktoś lub coś co ich uwięziło objawi się i zdradzi czego chce. Wtedy wystarczy to spełnić i znowu będą wolni. Godziny mijały a nic się nie działo. Wydawało się, że zapomniano o nich, porzucono. Ciemność i zaduch otępiały zmysły. Ścieżka ponownie próbowała skupić się, wsłuchać w otoczenie, zobaczyć osnowę tego świata, Dotknąć energii tego miejsca, ale nic tam nie było. Zaczęła gorzko żałować wszystkiego co zrobiła. Swojej pewności siebie, zapatrzenia się w mrzonki. Tak bardzo chciała mieć Utora na własność, że wpędziła się w kłopoty. W jakąś matnię bez wyjścia. Nie mogła sobie przypomnieć jak się tam znaleźli. Ostatnią rzeczą, którą pamiętała była gorąca obecność Ulfa ratującego ją przed śmiercią. Widać daremnie. A może to już nie ma żadnego znaczenia. Jej podróż właśnie się skończyła. Może tak właśnie wygląda śmierć? Nie ma żadnych bogów, żadnego istnienia potem, po prostu pustka i czerń? Tylko dlaczego wszystko tak ją boli?
Zaczęła się modlić do starych bogów, do nowych bogów, do swojej Starszej Siostry, ale nikt jej nie wysłuchał, nikt nie odpowiedział. Zrozumiała, że to wszystko. Jej serce poddało się rozpaczy. Mijały kolejne godziny. Ścieżka była przekonana, że umiera, ale też w końcu, zaczęło się jej chcieć sikać. - Hym, Martwi chyba nie sikają? – pomyślała i spróbowała odpełznąć gdzieś trochę dalej, żeby jednak nie sikać tuż przy leżącym Ulfie. Bała się, że kiedy odejdzie za daleko, straci orientację i zgubi go, ale wpadła na pewien pomysł. Zdjęła tunikę i porwała na cienkie paseczki, które powiązała ze sobą, aż miała kłębek czegoś co przypominało sznurek. Koniec przywiązała do Ulfa i dopiero teraz odważyła się wstać na nogi i odejść kilkanaście kroków. Z ulgą wysikała się i postanowiła sprawdzić co jest dalej. Najpierw miała taki plan, żeby robić spiralę dookoła leżącego Ulfa, ale prędko straciła zupełnie poczucie kierunku i przestrzeni. W pewnym momencie potknęła się o coś wielkiego i upadła na to. Kiedy zaczęła macać okazało się, że są to zwłoki jakiegoś zwierzęcia. Wymacała pysk i ogłowie na tym pysku, grzywę i siodło na grzbiecie. Więc pewnie był to ich koń. Niestety nie potrafiła znaleźć przy nim nic pożytecznego, oprócz kilku monet. Kontynuowała więc badanie miejsca w którym byli. Czasami pod nogami coś jej grzechotało, czasem coś pękło z głuchym trzaskiem. Aż wreszcie jedną ręką dotknęła chropowatej, wilgotnej ściany. Więc chyba był to loch. I dopiero kiedy potknęła się drugi raz i upadła znów tłucząc się boleśnie, nie miała już siły żeby wstać. Przewróciła się na plecy i patrzyła w pustkę nad sobą. Dopiero po bardzo, bardzo długim czasie dotarło do niej, że gdzieś tam, znad stropu mruga do niej pojedyncza gwiazda.
Nadal nie mogła uwierzyć w to, że po prostu są w zwykłym lochu. Przecież minęły już lata całe, odkąd siedzą w tej ciemności. Podniosła się na klęczki i trzymając ściany stanęła na chwiejnych nogach. Macała ścianę w nadziei, że znajdzie drzwi, czy cokolwiek, ale sznurek skończył się i zwijając go zawróciła. Chłód, przenikał ją aż do kości, była prawie naga. Przez długi czas, szarpała się z siodłem, aż udało jej się wyciągnąć derkę z końskiego truchła. Była cała sztywna i okropnie śmierdziała końskim potem, ale było to jedyne okrycie, jakie miała. Wróciła do Ulfa, i ostrożnie, aby nie zrobić mu jeszcze większej krzywdy przytulia się do niego, nakrywając oboje derką. Trzęsła się z wychłodzenia i strachu. Z goryczą pomyślała, że jest jak ta ofiara. Jeszcze nie tak dawno czuła się taka silna i pewna siebie, a sprawy zdawały się układać tak gładko. Wydawało jej się, że wreszcie dzierży nić losu we własnych rękach. A teraz zwijała się goła w zupełnej ciemności, przytulając do nieprzytomnego Ulfa. Bezradna jak dziecko, niezdolne sobie poradzić bez opieki. Tak się nad sobą rozczuliła, że zaczęła łykać łzy, a po chwili całkiem jawnie szlochać. Poczuła jak Ulf, przyciąga ją do siebie coraz bliżej. Jego ręka powoli wędrowała po jej prawie nagim ciele. Usłyszała ciężkie westchnięcie. - Nie becz mała, ale nie dam rady...

XXX

Wraz z nadejściem dnia do podziemi wpadła odrobina światła. Za mało, żeby mogli się dobrze rozejrzeć, ale wystarczająco, żeby zobaczyć, że są w grocie. Gdzieś nad nimi widać było dziurę, przez którą musieli wpaść, ale za wysoko, aby można było do niej sięgnąć. Sytuacja nie była zupełnie beznadziejna. Miejscami po ścianach skapywały stróżki wody, mieli też końskie zwłoki, ale nie udało się Ścieżce znaleźć żadnych drzwi, ani schodów na górę. A Ulf był poważnie ranny. Miał połamane ramię, kilka żeber, strasznie bolała go głowa. Krzyki dziewczyny odbijały się tylko od ścian i sklepienia nie wydostając się na zewnątrz. Musiała się w końcu uciszyć, jeśli nie chcieli zwariować. Nie miała jak mu pomóc. Nie miała przy sobie swoich ziół, ani mikstur. Nie mieli z czego rozpalić ognia. Nie wiadomo było też co się dzieje na górze. Czy bitwa się skończyła, kto ją wygrał? Jak daleko są? Kto jest dobry, a kto zły? Było za to dużo czasu na myślenie, a nawet na rozmowy. Ścieżka była wściekła na siebie za bezradność i przerażona. Cały czas zbierała się, aby zapytać go skąd się tam wziął. Nawet zadała raz czy drugi coś zbliżonego do pytania, ale nie dostała żadnej odpowiedzi. Brzydziła się tykać surowej koniny. Jakby jedzenie tego konia było przyznaniem, że nie znajdą stamtąd wyjścia. Siedzieli więc głodni. Odkryła w końcu na dnie kałużę w której zbierała się woda. A po dokładniejszym myszkowaniu wąskie i długie gardło korytarza.
Tysięczny raz zastanawiała się nad wspinaczką do góry. Nie miała pojęcia jak długo już tam siedzą, ale z każdą godziną tracili siły i ich szanse malały. Starała się dojrzeć i wymacać jakieś nierówności w ścianie, ale wyglądało to kiepsko, bardzo kiepsko. Widziała wprawdzie kilka występów w skałach, a potem były chyba nawet wystające korzenie, ale blokowała ją myśl, że jeśli spadnie i coś sobie zrobi, nie będzie nikogo, kto by im pomógł. Mogła też próbować zobaczyć dokąd prowadzi korytarz, ale musiałaby zostawić Ulfa. Ścieżka nienawidziła jaskiń. Nie miała światła, a tam na pewno była masa ohydnych, śliskich gadów. Poza tym korytarz zdawał się raczej prowadzić w dół. Miotała się więc w tę i spowrotem po jaskini, niezdolna do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Ulf na szczęście był przytomny, albo prawie przytomny. Słuchał tego miotania się Ścieżki bez jakiegokolwiek komentarza. Nic jej nie doradzał, nie popychał w żadną stronę.
Kiedy w końcu usiadła obok niego zdruzgotana i przytuliła się szlochając, posadził ją sobie na kolanach. Przysunął twarz do jej twarzy i chciwie wciągnął jej zapach. Zrobiło jej się gorąco od jego dotyku, ale uspokajała się. Przeszło jej przez myśl, że może to nie był taki przypadek, że znaleźli się zupełnie sami, zdani tylko na siebie, zupełnie odcięci od wszystkiego… Jego dotyk był gorący i kojący zarazem. Pocałował ją i poczuła jakby sięgała gdzieś do mrocznego jądra jego duszy. Rozpacz wymieszała się z podnieceniem, strach z potrzebą bliskości. Był gorzki, ciemny, wściekły, przepełniony bólem i dumą, samotny. Piękny jakimś brudnym, skażonym pięknem.
Miała ochotę otworzyć się cała dla niego. Jakby to mogło cokolwiek zmienić.
Jego lewa ręka leżała bezwładnie, mimo to nadal biło od niego poczucie dzikiej i nieujarzmionej, mrocznej siły. Zobaczyła go, jakby stanęła na brzegu czarnego, płonącego jeziora. Jego siła, jego namiętność, jego wyuzdanie, jego zło przesiąknięte były cierpieniem. Przywarła do niego ustami, jakby chciała pochłonąć część tego mroku. Nagle zrozumiała, że nic, ale to nic innego nie ma już znaczenia.
Świat zaczął wirować i zadrżał w posadach... Chwilę trwało, zanim zrozumiała, że to nie jest to to o czym myśli. Ze stropu poleciały kamienie. Jeden z nich uderzył Ścieżkę w ramię. Z korytarza zaczął snuć się duszący dym. Ściana skruszyła się ukazując ukryte stopnie, a w każdym bądź razie coś co trochę je przypominało. W innym miejscu ziemia pękła odsłaniając zakopane skarby. Promienie słońca odbiły się od wilgotnej ściany jak od lustra oświetlając góry złota pod nimi. Ziemia dygotała. Ścieżka tęsknie spojrzała na wyłaniające się z kurzu, słabo połyskujące złoto. Jedna, jedyna z tych rzeczy mogła sprawić, że do końca życia przestanie się martwić, jednak Ulf zerwał się już na nogi. Szarpnął nią i pociągnął w stronę ledwie widocznych stopni. Wspinali się czepiając pazurami i zębami. Najpierw on ciągnął ją, potem ona wspierała i popychała jego. Podłoga w jaskini zaczęła pękać, a pęknięcia świeciły czerwonym blaskiem jak w piekle. Było coraz goręcej. Ręce ześlizgiwały się, stopy kaleczyły ostre krawędzie. Krztusili się dymem i siarką. Demony wydawały się być tuż, tuż. Schody się urwały pod nimi i runęły, ale zdołali się już wczepić w korzenie odwiecznego drzewa. Wybawienie zadawało się być tuż w zasięgu ręki. Ścieżka z trudem łapała oddech, jej ciało spływało potem. Ulf ledwo oddychał charczącym rwanym oddechem. Świstał przy każdym wydechu. Jednak desperacja dodawała im sił. Ziemia zadrżała ponownie i ściany zaczęły się składać. Odwieczny dąb nad nimi chwiał się, aż upadł wyszarpując ich do góry. Poleciała jak wyrzucona z procy i upadła z głuchym łupnięciem na trawę. Wydawało jej się, że połamała wszystkie kości. Staczała się ze zbocza. Straciła Ulfa z oczu, ale wyraźnie czuła czerwoną paląca więź na nadgarstku. Złapała jakiś wystający korzeń i udało jej się zatrzymać. Wstała na słaniających się nogach. Ulf był już tuż za nią. Zbiegali w dół zbocza w stronę gęstego lasu, byle dalej, na połamanie nóg.
Biegli i biegli gdy przed sobą ujrzeli wielki kamienny krąg. Kamienie wyglądały jak zbryzgane krwią w świetle zachodzącego słońca. W środku kręgu palił się wielki, piekielny ogień. Usłyszeli rytualne pieśni, którym rytm nadawały szybkie uderzenia w bębenek. Niespodziewanie szybko nastała ciemność. Ścieżka poczuła nadchodzącą grozę. Muzyka budziła w niej jakieś ciemne żądze, odległe tęsknoty. Poczuła w sobie coś, o czym nie wiedziała, że może istnieć. Coś ich przyzywało. Ulf chyba czuł to samo. W ciągu kilku chwil z uciekającego w panice zwierzęcia zmienił się w dumnego drapieżnika. Wyprostował się, odrzucił na plecy swój królewski płaszcz włosów. Pociągnął ja w tamtą stronę i z uniesioną głową przekroczył krąg. Kiedy znalazł się w blasku światła wyglądał jakby miał ciało z miedzi, co prawda tu i ówdzie mocno przybrudzonej sadzą, ale w końcu przybywał wprost z piekła...
Pierwsza zobaczyła go jedna z kobiet intonujących pieśń przywołania. Szarpnęły nią drgawki i padła przed nim w ekstazie na twarz. Pozostałe, gdy tylko im się objawił, także oddały mu pokłon, niektóre padały w ektazie czy transie inne zachowując więcej przytomności poprowadziły go do ognia, sadzając na przygotowanym zawczasu tronie. Usługiwały mu podając puchar z napojem i jakieś smakołyki, zaczęły też tańczyć. Grały i śpiewały najwyraźniej oddając mu cześć.
- Biorą go tu za jakiegoś boga – pomyślała Ścieżka jeszcze schowana za kamieniami, ale jej także udzieliła się euforia. Spłynęło na nią pożądanie zebranych tu kobiet. Widziała wyraźnie ich pulsującą różnobarwną energię i czerwony słup aury wznoszący się za Ulfem...
Kobiety zaczęły zrzucać z siebie odzienie. Ich taniec coraz bardziej przypominał narkotyczne uniesienie. Ścieżka dołączyła do kręgu. Wychyliła zawartość podanego jej puchara. Szczyt góry zalśnił czerwono. W niebo wzbił się słup iskier i dymu. Świat zalała czerwona energia, która przepełniała także i ją. Poczuła jego siłę, jego niczym nieograniczoną moc i zachłanność.
- On jest bogiem - zrozumiała.
Przez czerwoną mgłę widziała, jak kapłanki zupełnie już pozbawione odzienia czołgają się do podnóża tronu, a potem do stóp Ulfa. Jak liżą i całują go po stopach sięgając coraz wyżej. Jak ich ręce, języki, piersi pieszczą każdy centymetr jego muskularnego ciała. Wielbiły go, wszystkie razem i każda osobno, a rytm muzyki unosił je coraz wyżej. Tak dobrze czuła ich ekstazę i jego spełnienia jakby byli jednym. Po raz pierwszy w życiu była szczęśliwa. Czuła jedność z każdą tutaj obecną kobietą i w ich ciałach obcowała ze swoim bogiem. Przepełniała ją czerwona żywotna energia, tryskała szczęściem i poczuciem bliskości. Tańczyła w ekstazie. Ze szczytu góry wolno, jak olbrzymi wąż sunęła czerwona struga lawy....

XXX

Ktoś klepał ją po twarzy i szarpał za ramię. Z trudem otwierała sklejone i zapuchnięte oczy. Ulf kucał nad nią przykładając palec do ust.
Bierz jakąś kieckę i spadamy stąd zanim się obudzą – szepnął.
Zgarnął jeszcze baniak z jakimś napitkiem i trochę jedzenia pakując w zgrabny pakuneczek, który dało się przewiesić przez ramię. Z pieczystego wyciągnął jeszcze nóż, gdyż jego zagubił się nie wiadomo kiedy i gdzie. Ścieżka rozglądała się odurzona. Niezdolna jeszcze poskładać faktów. Podniosła jakąś porzuconą tunikę i machinalnie przerzuciła sobie przez głowę. Znalazła jeszcze coś w rodzaju płaszcza, ale Ulf już machał na nią ponaglająco. Zbiegali ze wzgórza, mimo, że kręciło jej się w głowie, a on był cały poobijany. Dopiero kiedy słońce stało już wysoko i byli odpowiednio daleko zatrzymali się przy leśnym strumieniu.
Potrzebowali złapać oddech, a miejsce wydawało się odpowiednie. W stromej skarpie znaleźli zagłębienie, które przy dużym wysiłku ze strony wyobraźni mogło udawać mini jaskinię. Ważne, że było prawie niewidoczne i że mieli blisko wodę. Ścieżka, kiedy tylko umyła się i doprowadziła do względnego porządku poleciała do lasu szukać ziół na okłady. Zerwała trochę babki, sporo szałwi, dziurawiec. Znalazła odrobinę krwawnika. Chciała poszukać jakiś ziół uśmierzających ból, ale nie mogła sobie przypomnieć nic skutecznego. Znowu musiała poświęcić kradzioną tunikę z braku innego materiału na bandaże. Tym razem szczęśliwie ukradła trochę za dużą, więc bez żalu oderwała całą dolną jej część, drąc na pasy. Dopiero teraz nastawiła rękę Ulfa. Do znieczulenia używając ukradzionego napitku. Pamiętała jak oszałamiająco działał na nią. Z przyjemnością pociągnęła sporego łyka. Przygotowała bandaże i papkę z ziół. Sprawdzała jego żebra, przesuwając rękoma po torsie. Zamknęła oczy, żeby bardziej się skupić, zobaczyć czy poczuć w którym miejscu pęknięte są kości, ale mimo to czuła rosnące napięcie. Oddech Ulfa, też jakby przyśpieszył. Wpatrywał się w nią z takim napięciem, jakby czekał, aż to ona go zaprosi. Na jego twarzy pojawił się ledwie widoczny uśmiech.
Dali sobie wtedy kilka dni. Na odzyskanie sił no i oczywiście na miłość...
Chociaż… może nazywanie tego miłością jednak jest przesadą. Mimo to, były to jedne z najprzyjemniejszych dni w życiu Ścieżki i gdyby dożyła kiedyś starości byłyby to zapewne jedne z przyjemniejszych wspomnień.

XXX

Zbliżali się do miasta. Nie do jakiegoś byle tam grodu, tylko do prawdziwego miasta. Otoczonego śmierdzącą fosą i najeżonym kolcami wież murem. Ścieżkę z daleka przytłoczył hałas skupionych na ciasnej przestrzeni ludzi. Ulf nie chciał tam iść, ale bardzo przydało by im się uzupełnić zapasy i zdobyć jakieś odzienie. Rozstali się więc. Ścieżka obiecała być ostrożna i wrócić przed zmrokiem. Przeszła nad fosą mostem zwodzonym przez jedyną otwartą bramę. Miasto wcale nie cuchnęło mniej. Po prostu zapachy były bardziej różnorodne. Zapachy przygotowywanych potraw mieszały się z zapachem gówna na ulicy i setek nie mytych ludzi, z których każdy śmierdział inaczej. Minęła oberżę Pod Rudym kotem, ulicą cechową szła powoli w stronę rynku. Chyba trafiła na dzień targowy, bo pierwszy raz widziała takie mrowie ludzi. Nad rynkiem górowała wieża ratusza, a sam plac zastawiony był straganami, na których leżały najróżniejsze towary. Ścieżka przypatrywała się wszystkiemu usiłując nie dać poznać po sobie oszołomienia. Rozglądała się także na boki. Musiała jak najszybciej kupić tunikę, bo w tej krótko obciętej prowokowała nachalne spojrzenia a nawet gwizdy. Starała się wybrać kram z przeciętną odzieżą. Szybko wybrała burą, za dużą na nią tunikę, za którą zapłaciła złotem zabranym z juków. Gruba przekupka obrzuciła Ścieżkę szybkim, chciwym spojrzeniem. Zgadała ją, oddając garść miedziaków zachwalała wybór. W międzyczasie rzuciła znaczące spojrzenie kręcącym się w pobliżu chłystkom. Ścieżka od razu narzuciła tunikę, na tą, którą miała na sobie i powędrowała powoli dalej. Miała kupić trochę ziół, ale po drodze był przecież stragan z koralami. Zewsząd dobiegał straszny hałas rozmów, nawoływań i myśli. Musnęła ręką wiszące błyskotki, kiedy tuż za jej plecami zaczęła się jakaś szarpanina. Odwróciła się przestraszona i w tej chwili poczuła rękę złodzieja. Nie zdążyła jej złapać kiedy z gęstego, otaczającego ją tłumu wypadły dwa wielkie czarne psy i zaczęły warczeć na małego dzieciaka, który właśnie próbował ją okraść. Szybkim ruchem odebrała mu złoto zanim zrobiło się jeszcze większe zamieszanie. Tłum wokół Ścieżki rozstąpił się szybko i nagle zobaczyła Utora. Biegł do niej z przepraszającym uśmiechem...
Bardzo panienkę przepraszam, one nie gryzą… - mówił podchodząc do niej. Trochę się zmienił. Jakby zmężniał jeszcze bardziej, ale nadal miał oczy zakłopotanego chłopca. Znajomy oszczędny uśmiech, leciutki zarost, uhodowany od wczoraj. I włosy dłuższe... Nie mogła uwierzyć, że on jej nie poznaje... Przecież byli sobie tak bliscy? Wciąż miał w sobie tą charyzmę, która tak ją pociągała. Wyobrażała sobie to spotkanie dziesiątki razy, a teraz nagle nie wiedziała jak się zachować. Utor przyglądał jej się uważnie, a nawet z napięciem...
Czy myśmy się już gdzieś nie spotkali? - Zapytał wreszcie.
No i co miała mu odpowiedzieć? Że jest wredną suką, która otruła go i zostawiła w lesie na śmierć?
Że wcześniej go od śmierci uratowała? Czy że po prostu skradł jej serce? Niepewność Ścieżki wziął za zakłopotanie. Delikatnie dotknął jej ramienia, a złota nić przeskoczyła z jego ręki na jej plecy. - Chodźmy stąd, tu się aż roi od rabusiów. Musisz być ostrożniejsza. Odprowadzę Cię. Ścieżka szybko dokończyła sprawunki. Potem poszli na jakieś jedzenie i jeszcze na długi spacer...
Dziwnie tak było zaczynać wszystko od początku. I to w najmniej oczekiwanym momencie... Wszystko jeszcze raz, jakby się wcale nie znali, jakby nie było wspólnej drogi za nimi. Utor uwolniony od zaklęcia Jasnej Pani był jednocześnie ten sam, ale zupełnie inny. Swobodniejszy w obyciu, chociaż trochę nieśmiały. Kiedy jej dotykał jakby niechcący z jego rąk biło ciepło. Było jej przy nim tak dobrze. Czuła jakby świat zaczął nagle składać się w całość. Z każdym dotknięciem i słowem coraz więcej rozsypanych puzzli odnajdywało swoje miejsca. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że dopiero przy nim jest jej właściwe miejsce. Że wszystko inne kompletnie się nie liczy. Dzień minął nie wiadomo kiedy. Słońce chyliło się ku zachodowi i Ścieżka musiała szybko wracać. Skłamała, że mieszka w oberży Pod Rudym kotem i pozwoliła się tam odprowadzić. Przed nią była długa droga i zupełnie niepewna, mimo, że najbardziej na świecie chciała zostać. Pozwoliła sobie na delikatny pocałunek na pożegnanie i udała, że wchodzi do karczmy. Kiedy już była pewna, że nikt nie widzi, wymknęła się drugim wyjściem. Psy oczywiście czekały tam na nią, ale kazała im wracać do Utora. - Niedługo po was wrócę – obiecała, ale nie wie czy zrozumiały.
Kiedy szła głowę miała całą w słońcu. Cały czas widziała jeszcze przed oczami jego oczy, jego twarz, niesforne kosmyki, nieśmiały uśmiech… silne ramiona. Zrozumiała, że cały dzień przegadali o głupotach. Nawet nie zapytała co on teraz robi, czym się para, komu służy… Pogodny uśmiech nie schodził jej z twarzy, jakby cały czas świeciło na nią delikatne słońce. Kiedy zobaczyła czekającego na nią Ulfa zrozumiała że różnica między nimi jest jak między światłem a nocą, jak między ciepłem. wiosny, a gorącem pożaru. Ulf o nic nie pytał, wydawało się, że zrozumiał wszystko z jednego spojrzenia. Nie narzucał się ze swoim towarzystwem. Wcale nie okazywał żadnych uczuć. Mimo to wszystko kiedy się już zatrzymali na nocleg, Ścieżka przytuliła się do niego mocno. Sama miała w głowie chaos. Nie mogła ani zrozumieć, ani uporządkować tych wszystkich uczuć. Nie wiedziała co to wszystko znaczy i dlaczego dzieje się właśnie teraz.
Nie mogę zrozumieć skąd się tam wziąłeś. - Powiedziała po bardzo, bardzo długim czasie widząc, że i tak, żadne z nich zasnąć nie może. - Jak to się stało, że byłeś dokładnie tam, żeby ocalić mi życie?
Ulf westchnął. Jak miał wyjaśnić coś, czego sam nie wiedział.
Widzisz, ja też za bardzo nie wiem, ale chyba tak działa ta cholerna klątwa. Jakby zasysało mnie... no nie wiem... przeniosło...
Jakbym należał do Ciebie, jak jakiś pies, jak służący… Czegokolwiek bym nie robił zawsze jakby jakaś część mnie widziała ciebie… To jak życie w dwóch światach na raz... Robię coś, cokolwiek, a tuż obok słyszę i widzę wszystko, co się dzieje wokół ciebie... I nagle… szarpnęło mną i byłem tam. Cholerne czary...
Ścieżka nie mogła uwierzyć w to co słyszy.
– Bo, widzisz ja myślałam… że wystarczy jak powiem, że nie jesteś mi do niczego potrzebny, że nie chcę Cię, że możesz sobie robić co zechcesz z kim zechcesz... Ja... naprawdę myślałam, że to jest tylko taka… metafora… Ulf... wymyślę, jakiś sposób, żeby zdjąć tą klątwę, zobaczysz – Obiecała. I tylko on już nie był taki pewien, że chce zdjęcia tej klątwy...
Wreszcie dotarli do miejsca, z którego smok mógł ich zabrać do górskiej twierdzy. Dzieciak czekał na nią na dziedzińcu. Podbiegła i wzięła go w ramiona. Wyglądał teraz na cztery a może nawet 5 lat.
- Nigdy więcej nie zostawiaj mnie na tak długo - powiedział.
Ty mówisz ! - Ucieszyła się Ścieżka
Cały czas umiałem – powiedział - Ale nigdy o nic mnie nie pytałaś.
Odsunęła się i przyglądała mu się czule.
Nie zostawię - powiedziała poważnie… - Ach… dzieciaku… trzeba Ci wybrać jakieś imię – Zamyśliła się głęboko.
– Wuko, to jest najlepsze imię jakie znam. Chodźmy Wuko, musisz mi wszystko opowiedzieć!

XXX

Smoku proszę!!!! Ależ smoku ja bardzo proszę! Obiecuję, że to ostatni raz… No Wasza Najmroczniejsza Wielkość!!! Obiecuję, że pokażę Ci gdzie jest góra wypełniona skarbami.… No nadtopiły się troszeczkę, ale z Twoją magiczną mocą przywrócisz im przecież dawną świetność!
Skarby mówisz, Skarbie?
Ulf poświadczy!

Stara Waśń


XXX

Szli wąską uliczką wypełnioną straganami. Na kramach było pełno wszelakiego barachła. A to czerwone pamiątkowe wieżyczki wypalane z gliny, a to kubki i puchary z wymalowaną czerwoną wieżą, a to papirusy i drewniane tabliczki zaświadczające, że się ów święty przybytek odwiedziło, a nawet tuniki z wyhaftowanym emblematem czerwonej wieży. Ale oczywiście były też precle, bułki i słodkości najróżniejsze, a także masa błyskotek. A między straganami masa rozgadanych ludzi, jak w jaki odpust. Ścieżka naszukała się, zanim znalazła gospodę z wolnym miejscem. A i to tylko dlatego, że błysnęła otrzymanym od Ufla złotem. W pokoju ogarnęła się trochę i przebrała w przepiękną, godną księżniczki złocistą tunikę.
Błagam Cię, Wuko, zostań i nigdzie nie wychodź, zanim nie wrócę, nawet jeśli to będzie długo trwać. To niebezpieczne miejsce dla małego chłopca, a ja mam tu do załatwienia ważną rzecz.
Mały oczywiście zgodził się skwapliwie, ale kiedy tylko Ścieżka zniknęła za rogiem ruszył na samodzielne zwiedzanie świata.
Ścieżka wraz z tłumem pielgrzymów podążała pod górę po stromych wąskich schodkach w stronę Czerwonej Wieży. Teraz już rozumiała skąd taka nazwa. Bynajmniej nie od koloru gliny, ani od koloru jaki przybierała wieża w świetle zachodzącego słońca. Jej czerwień, była czerwienią przelanej tu krwi. Było to prastare, przesiąknięte okrucieństwem i cierpieniem miejsce. O wiele bardziej pasowało by do niej miano Mrocznej Wieży, gdyż wszechobecne tu zło wlewało się jak mrok do duszy...
- Muszą tu mieszkać naprawdę silni i niezwykli magowie, jeśli są w stanie przepowiadać i czynić dobro mimo tak złej energii tego miejsca – Myślała – Jeśli tak, to Wyrocznia poradzi mi co mam czynić z małym Wuko. Oddać go w ręce rodziny matki, czy ojcu? I chociaż obiecałam mu, że go nie zostawię, uczynię tak jak wskażą magowie. - Postanowiła po raz tysięczny. W końcu ona jest tylko głupią, wiejską dziewczyną...
Ludzie wokół i modlili się i gadali w najróżniejszych językach. Pielgrzymujących były tysiące, ale przed oblicze wyroczni dostać się mogli tylko Ci, którzy złożyli hojną, bardzo hojną ofiarę… Ścieżka wysupłała piękny pierścień z ognistym rubinem za który można by kupić cztery wsie i stanęła w niekończącej się kolejce.
Czekała cały dzień i całą noc. Ogonek poruszał się nawet dosyć szybko, ale przed nią było tak wielu, wielu ludzi. Matki z chorymi dziećmi. Młode dziewczyny, szpetne dziewczyny, możni staruchowie i tacy którym całe rodziny od ust sobie odejmowały, żeby mogli tu przybyć. Ścieżka słyszała myśli ich wszystkich i były to takie same modlitwy jak na całym świecie. O zdrowie, o zdrowie dla kogoś bliskiego, o znalezienie męża, o urodę, o bogactwo, o powrót syna z wojny i tylko nie słyszała ani głosu, ani myśli samej wyroczni.
Wreszcie tuż przed świtem w mrocznej godzinie przyszła pora i na nią. Weszła do spowitej ciemnością i dymem sali… i przyklękła przed kamiennym stołem za którym siedziały trzy staruchy...
Z czym przybywasz dziecko - zapytała jedna z nich świszczącym piskliwym głosem.
Ścieżka podniosła głowę i spojrzała niepewnie. Myślała, że zobaczy ich świetliste aury, że poczuje ich moc… ale tam były tylko trzy chude starowinki...
Bo… ja… znalazłam wielki skarb… - powiedziała. I w ostatniej chwili postanowiła skłamać. Jeśli to prawdziwa wyrocznia, odgadnie znaczenie jej słów. – I on jest jakiś niezwykły… chyba magiczny... To wielki jak chleb brylant, który świeci i w dzień i w nocy białym blaskiem. Nie wiem, co mam z nim zrobić, czyja to zguba, komu należy oddać? - Kłamała na poczekaniu, chociaż tak nie do końca. Bo przecież mały Wuko był dla niej najcenniejszym skarbem.
Wyrocznie zbiły się w kupkę i zaczęły szeptać między sobą.
Dobrze, że przyszłaś do nas dziewczyno! - odezwały się do niej
To bardzo silny i bardzo niebezpieczny artefakt magiczny - powiedziała jedna ze staruch.
Nie możesz go zatrzymać, bo zniszczy Ciebie i wszystko co Ci bliskie – dodała druga
Jedynie tak silna moc jak nasza może go powstrzymać. Zostaw go tutaj! - rozkazała trzecia.
Ścieżka pochyliła się w jeszcze głębszym ukłonie.
Mam go ukrytego w grocie, pół dnia drogi stąd. - powiedziała - Pójdę po niego i przyniosę go jak najszybciej… Dziękuję za poradę… - Cała gięła gięła się w ukłonach.
Nie zdążyła odejść od wieży i pół pacierza, kiedy zobaczyła, że idzie za nią dwóch typów. Poprowadzała ich trochę za sobą, potem wmieszała się w największy tłum. Weszła do jakieś gospody. Szybko zdjęła złotą tunikę. Pod spodem miała drugą, taką zwyczajną, burą, rozczochrała się trochę i prysnęła.
Wuko czekał na nią na kamieniu nieopodal gospody w której go zostawiła. Podeszła i przytuliła go mocno. Potem wzięła za rękę.
Chodźmy Wuko, przecież to wszystko to jakieś gówno – powiedziała i zaczęli powoli schodzić w dół po wąskich kamiennych schodkach, pełnych pielgrzymów.

XXX

Otworzyła oczy. Była pewna, że otworzyła oczy, ale nadal nie widziała niczego. Powoli wracała jej świadomość.
To sen – pomyślała – to na pewno jest sen.
Uszczypnęła się i zabolało. Tysiące razy tak właśnie sprawdzała czy śpi i zawsze okazywało się że tak, więc i tym razem szczypiący ból o niczym nie świadczył. Czuła mrowienie w rękach i nogach. Ruszała palcami, aby przepędzić wędrujące po nich stada czarnych mrówek. Złapała krawędzie trumny i udało jej się usiąść, ale nadal niczego nie widziała. Nie miała pojęcia gdzie jest. Czy ma pod sobą stałe oparcie, czy może jest na szczycie jakiejś iglicy, z której spadnie jeśli tylko wykona nieostrożny ruch. Strach skroplił się potem na karku, dłoniach, plecach… Starała się oddychać i uspokoić choć trochę. Pamięć wracała powoli wraz ze świadomością.
A więc umarła. Ostatnią rzeczą, którą pamiętała były wpatrujące się w nią z mgły prawie żółte psie oczy. Tak. Przypomniała sobie Gabriela, który wyrzucił ją ze skitu i to jak upadła pod bramą. No i było jeszcze przecież to mroczne dziecko, które ukradło jej duszę i przywiązało do siebie. Ścieżka poczuła dojmująca tęsknotę. Musi je odnaleźć. Inaczej nigdy nie zazna spokoju. Jakby była niepełna.... Siedziała w twardej, sztywnej, śliskiej trumnie. Czuła wokół siebie jakby burty, które sprawiały, że musiała najpierw przełożyć przez nie nogi jeśli chciała stanąć. Zbierała się do tego dłuższy czas próbując macać powietrze wokół siebie. Wreszcie zebrała całą odwagę. Przełożyła nogi i zeskoczyła. Kryształowa trumna zachybotała się ostrzegawczo na katafalku. Ścieżka stała na twardym podłożu, jednak wyobraźnia ciągle jej podsuwała widmo nagłych uskoków, przepaści i studni w które może wpaść. Oparła się o katafalk i odetchnęła jeszcze kilka razy. Zamknęła oczy. Panowała przeraźliwa cisza. Powietrze było jednak świeże i było jej dosyć ciepło. Nic więcej. Jeśli zacznie iść, prędko straci poczucie kierunku i będzie tak błąkać się wkoło. Jeśli zostanie umrze. Czuła gulę rozpaczy podchodząca do gardła i bolesne ściskanie w brzuchu. Najpierw powoli i metodycznie sprawdziła swoje dotychczasowe leże, ale nie znalazła nic. Żadnych guziczków, ukrytych artefaktów, talizmanów… Po prostu chłodny dotyk kryształu.
Przy pierwszych krokach kryształowe pantofelki wbiły się boleśnie w jej stopy. Zdjęła je i niosła w lewym ręku. Nie wiadomo, czy nie będą jej jeszcze kiedyś potrzebne. Podłoga po której szła była kamienna, raczej nierówna, chłodna, ale nie zimna… Czuła czasem ostre krawędzie, czasem drobne kamyki. Od lat nie chodziła boso, to i stopy jej zdelikatniały.
Przemierzała mrok cichutko przestawiając bose bolące stopy. Najpierw bała się nawet oddychać głośniej, z obawy, że z ciemności wynurzy się jakaś bestia, ale cisza, aż kłuła w uszy i wkrótce Ścieżka zrozumiała, że być może jest jedyną żywą bestią w tym miejscu. Zaczęła więc śpiewać. Zawsze dodawało jej to odwagi i siły. Kiedy była zła, kiedy była smutna, wściekła zaczynała od uśmiechu samymi ustami, a potem śpiewała. Jej głos odbił się od sklepienia, jakby była w kościele. Brzmiał czysto i ładnie. Szła przed siebie nie znając kierunku i celu. Nie miała pojęcia czy są jakieś ściany, korytarze, schody… czy jest jakieś wyjście. Szła przemierzając ciemność bosymi stopami, gdyż wierzyła zawsze, że czekanie jest najgorszym z wyjść i że dopóki są siły trzeba iść. Nie miała zupełnie poczucia czasu. Jedynie stopy ją trochę bolały, ale to mogło oznaczać, że przeszła pół kilometra, albo i cztery... Skończył jej się zasób znanych piosenek i musiała zacząć od nowa… Wplatała w nie coraz to nowe wariacje, zmieniała słowa, tworzyła melodie. Zastanawiała się ile czasu mogło już minąć i pomyślała, że jednak dużo... Zaczęło jej się wreszcie wydawać, że coś tam widzi w tej ciemności. Że są tam twarze, które patrzą na nią ze wszystkich stron. Próbowała się uśmiechnąć. Dogrzebać gdzieś do purpurowego jądra przyjemności, które zawsze nosiła w sobie. Żyła. Oddychanie było takie przyjemne. Tak wyraźnie czuła teraz swoje szczupłe, silne ciało. Nogi, którym mogła zaufać, że będą ją niosły, póki życia starczy, ręce, którymi może wszystko zrobić..szyję na której czuła powietrze prawie jak pieszczotę. Piersi ciasno upchane w sztywny stanik i talię jeszcze ściągniętą gorsetem… Pobrudzi się jej ta muślinowa sukieneczka....
Przecież wszystko jest w głowie… Przypomniała sobie co jej kiedyś, jeszcze jak była małą dziewczynką mówiła babcia. Wystarczy tylko bardzo mocno się skupić.
Może powinnam zasnąć, a kiedy się obudzę, wszystko będzie dobrze – pomyślała Ścieżka...
Albo... będę sobie wyobrażać, że idę cienistą doliną i wcale się zła nie lękam... Nawet oczu nie trzeba zaciskać. - Zaczęła się więc zastanawiać, kogo ma sobie wyobrazić. Mogła stworzyć sobie przyjaciółkę… Kogoś, kto by ją znał i rozumiał bez słów. Taka przyjaciółka byłaby jak prawdziwa opoka. Niezawodna. I do pomocy w potrzebie. I do śmiechu i do łez... Nigdy nie miała kogoś, kto naprawdę by ją zrozumiał. Może gdyby była taka osoba, zatrzymałaby ją w domu i to wszystko nie wydarzyłoby się... A… może mógłby to być jakiś przystojny facet… o anielskiej urodzie. Jasnych, śmiejących się oczach, pogodnym usposobieniu, białych zębach...
Z takim towarzyszem każdą podróż i niedolę łatwiej jakoś znieść... Mógłby nawet być aniołem. Takim prawdziwym, dysponującym anielskimi mocami... Miałby może jasną szatę i lśniące bielą skrzydła... Wymyśliła więc sobie Ścieżka tego anioła. Kogoś kto jest przy niej na dobre i na złe, kogoś kto kocha bez stawiania warunków i zawsze wspiera, a wieczorem mocno przytula i całuje w czoło. Z kimś takim u boku dużo łatwiej jest podróżować przez życie, zwłaszcza wtedy kiedy się podąża przez mrok, który nie wiadomo czy już nie jest piekłem.
Im dłużej szła, tym kształty ciemności przybierały coraz wyraźniejsze formy… Najpierw były to tylko jakby twarze, albo jakby fragmenty ciał… ale coraz częściej widziała zastygnięte w cierpieniu oblicza, jak prawdziwe. Umęczone kobiety, martwe dzieci, zbryzgane krwią ciała chłopców, Powykrzywiane najróżniejszymi torturami zwłoki różnych ludzi. Przejęte grozą i rozpaczą twarze matek. Nie chciała na nie patrzeć cały czas mówiąc sobie, że tak naprawdę, to nie ma ich tam. Że to tylko taki długi zły sen... Prawdziwy był anioł idący u jej boku. Tak chciała wierzyć. Aż zrozumiała, że nie powinna tak iść… zupełnie bez końca. Zatrzymała się i usiadła w tej balowej sukience wprost na pyle ziemi dając strudzonym nogom przez chwilę odpocząć. Potrzebowała drzwi. Bardzo, bardzo się starała. Myślała, że to będą takie zwykłe drzwi opatrzone na górze czerwonym napisem exit, ale nic z tego. Drzwi były czarne, dlatego wcześniej ich nie widziała, po prostu, ukrywały się w mroku... Ale kiedy zobaczyła pierwsze tuż przed sobą, było jej łatwiej dostrzec kolejne i kolejne i następne...
I ciągnęły się przed nią i za nią w nieskończoność… Przecież od początku wystarczyło tylko chwycić za klamkę...
Nie spiesząc się wstała. Podeszła do tych, które były najbliżej, nie zastanawiając się czy są właściwe. Przecież i tak wszystko było iluzją. Złapała za starą rzeźbioną klamkę, a ta poddała jej się. Ścieżka usłyszała zgrzyt cofającej się zapadki. Musiała naprzeć na drzwi całym ciałem, żeby zechciały ustąpić. Usłyszała przeciągły jęk zawiasów, jakby te drzwi też mogły czuć ból. Udało jej się je trochę uchylić. Tylko troszeczkę, ale wystarczająco, żeby mogła się przecisnąć. Weszła do wielkiej, wysokiej sali. Ściany rozcinały wysokie, wąskie gotyckie okna, zdobione w ponure witraże przedstawiające sceny walk, tortur i śmierci. Wpadające przez nie światło zalewało kamienną podłogę purpurą i granatem jak rzeka. Gdzieniegdzie tylko połyskiwały akcenty złota. A to na koronie, a to na mieczu wzniesionym do śmiertelnego ciosu. Sklepienie sali przypominało nocne, gwiaździste niebo. Niektóre z konstelacji nawet Ścieżka rozpoznawała, nie potrafiła ich tylko nazwać.
Szła powoli między lasem smukłych czarnych kolumn podtrzymujących ostre łuki sklepienia. Mniej więcej, albo dokładnie na środku sali znajdowało krwistoczerwone podwyższenie, na którym stał monumentalny, zdobiony w nieskończona ilość rzeźb i ornamentów czarny tron. A na tronie siedział mężczyzna.
Nie patrzył w jej stronę. Ciężką głowę w czarnej, masywnej koronie zdobionej wielkimi okami rubinów opierał o rękę. Jego twarz zasłaniały pasma długich, czarnych i zupełnie siwych włosów. Odziany był w matowo czarny, pochłaniający światło, długi płaszcz. Od mężczyzny promieniował majestat i cierpienie. Ścieżka w pierwszym odruchu chciała przyklęknąć, ale przypomniała sobie, że być może nie jest to prawdziwy król, a jedynie utkana przez jej śpiący umysł iluzja...
Kim jesteś, Panie?- Zapytała
Król ociężałym ruchem podniósł głowę, jakby obudziła go z głębokiego snu. Odwrócił w jej stronę piękną, bladą, przeraźliwie smutną twarz.
Jestem Cahan, najmroczniejszy z książąt ciemności – odpowiedział ledwo słyszalnym szeptem. Długo czekałem na Ciebie, Śniąca Królewno… Zbyt długo...
Ścieżka nagle poczuła się jak figurka z pozytywki. Jakby była ceramiczną zabaweczką, bardzo kruchą i delikatną, ale miała ochotę wirować. Miała na sobie cudną, białą balową suknię, a ta sala wręcz zapraszała do tańca. Mogłaby kreślić esy floresy strugach krwi na kamiennej posadzce… Obróciła się nawet raz, ale pomyślała, że jest to wielce niestosowne zachowanie w obliczu smutnego księcia. Nie wezwał jej przecież bez powodu… Albo ona nie stworzyła go bez powodu… kto wie?
Czekałeś na mnie? - powtórzyła po nim jak echo – Dlaczego????
Świat książąt ciemności spowija mrok i cień. Z natury są bardziej posępni, bardziej milczący, bardziej okrutni niż inni. Myśli książąt mroku toną w smutku, albowiem strzegą oni niegodziwości ludzkich. Zliczają każdy haniebny uczynek, jakby byli strażnikami mrocznej części dusz. Pewnego dnia wydarzyło się jednak coś niezwykłego. Cahan Książę Ciemności spotkał Jaśminę Świetlistą Panią, a ona pokochała go i zgodziła się zostać jego żoną.
Księżniczka była piękna jak wiosenny poranek. Była jednym jasnym promieniem w mrocznym księstwie Cahana. Jej delikatny dotyk odganiał smutek, przepędzał złość, przynosił ulgę.
A jednak okazało się, że była tylko naiwnym dzieckiem, wychowanym na pięknych bajkach, w których dobra królewna odmienia bestię.
Kiedy okazało się, że bajka się nie spełnia, a wilk nie chce zamienić się w jagnię, miłość księżniczki prysła. Zamieniła się w przerażenie i nienawiść.
- Wolała śmierć niż moją chorą miłość – powiedział z goryczą Smutny Książę. - Ukryła przede mną naszego malutkiego synka. Znam wszystkie podłości ludzkie, znam… tylko okrutną i mroczną stronę ludzkiej natury, mimo to pozwoliłem się oszukać. Ciągle myślę, o tym co się mogło przytrafić mojemu małemu synkowi. O tym, że nie potrafiłem go obronić. Że nie umiałem zadbać o niego. O tym milionie strasznych rzeczy, których może doświadczać codziennie. I o tym, że nie potrafię, go przed nimi ocalić... Ale ty, Śniąca Królewno, możesz odnaleźć go dla mnie. Kiedy odnajdziesz siebie, odnajdziesz też moje dziecko. - Powiedział Smutny Książę, patrząc Ścieżce głęboko w oczy. - A kiedy ją odnajdziesz, wbijesz jej we włosy ten zatruty grzebyk – wyciągnął w jej stronę przepiękny, misternie wykonany grzebyk do włosów. - Wtedy przybędę.

XXX

Przedzierali się przez wąskie uliczki śmierdzącego miasta. Nie miała nic do stracenia. Zaczynało się późne lato. W naturze wszystko właśnie dojrzewało. W niej także dojrzała decyzja. To najlepsza pora na podejmowanie nowych wyzwań. Na zaczynanie wszystkiego od nowa. Nie wiedziała jeszcze jak to zrobi, ale życie samo jak zwykle podsunęło rozwiązanie. Ludzie przed nią zaczęli się nagle rozstępować w popłochu, a nawet chować w zaułkach. Od strony rynku pędziły ku niej przerażające, czarne jak smoła, dwa ogromne psy. Dopadły Wuko i zaczęły go lizać po twarzy z obu stron na raz, tak, że po chwili cały był już mokry. Chłopiec głaskał je i przytulał, śmiejąc się radośnie. Ścieżka pomyślała, że jeszcze nie widziała go takim szczęśliwym. Upewniło ją to w przekonaniu, że dobrze robi. Po dłuższej chwili ruszyli ponownie w stronę rynku. Ostrożnie sondowała ludzi przed nimi i wydawało jej się, że wyczuwa złotą aurę Utora. Faktycznie, udało jej się go odnaleźć. Rozglądał się po rynku, jakby kogoś szukał. Podeszła do niego nie zauważona.
Przepraszam – powiedziała – Chyba mam twoje psy...
Nie lubiła tego śmierdzącego miasta, ale rozumiała, że są ważniejsze rzeczy... Szczęście małego Wuko, który potrzebował kogoś, kto zastąpiłby mu ojca. Jej szczęście. Postanowiła spróbować za wszelką cenę poukładać to wszystko. Za ogromne pieniądze udało jej się wynająć malutkie mieszkanko przy jednej z bocznych uliczek. Nie potrzebowała wiele. Na początek miała jeszcze kilka dukatów, znalezionych w jukach, a potem przecież mogła pracować. Nie chciała robić konkurencji lokalnym znachorom i lekarzom, w ten sposób najszybciej narobiłaby sobie wrogów, więc zaczęła sprzedawać maści i wywary, poprawiające urodę. A to likwidujące brzydkie pryszcze i wykwity skórne, a to pogłębiające kolor lub blask włosów... Wydłużające rzęsy i wysmuklające kibić. Czasami tylko wzmocnione zielem lubczyka, albo leciutkim miłosnym zaklęciem...
Bardzo chciała sobie ułożyć życie z Utorem. Była przekonana, że to jest właściwy facet. Czuła się przy nim cudownie, a i on był wyraźnie zakochany. Wojna już dawno przycichła i Utor teraz służył jako strażnik rady miejskiej. Była to raczej spokojna robota. W mieście nie działo się nic specjalnie zaskakującego. Ot zwykłe, rozboje, grabieże, czasami jakieś pijackie rozróby... Codzienność. Spotykali się każdego dnia. Ścieżce wydawało się, że może to wszystko szybciej pójdzie...Że zjawi się w mieście i zamieszkają razem po prostu, ale nie wzięła pod uwagę panującej tam mentalności. Jeśli chciała zostać na dłużej, a może i na zawsze powinna zadbać o opinię i sympatię ludzi. Zresztą sam Utor nie spieszył się z niczym, ani nie nalegał. Więc póki co spotykali się na długie spacery pod gwiaździstym niebem, jak zwyczajna para zakochanych... Utor zdawał się nic, ale to nic nie pamiętać z ich poprzednich spotkań, z poprzedniego życia. Ścieżka raz czy drugi wspominała coś o Jasnej Górze i Jasnej Pani, ale nie doczekała się żadnej reakcji. Ciężko tak było się gryźć w język co chwila… Niby nie rozmawiali dużo. On też nie bardzo ją wypytywał o przeszłość. Nie naciskał. Sama mu powiedziała, że rodzice zginęli, a ona sprzedała malutkie gospodarstwo i domek na wsi i przybyła do miasta w poszukiwaniu łatwiejszego życia. Chciała też posłać małego Wuko na nauki.
Ich miłość rozkwitała spokojnie. Powoli dojrzewała. Interes Ścieżki jakoś się kręcił... Oczywiście, że zdarzało się… czasem tylko, jeśli przychodziły do niej bardzo zamożne panny, że płaciły dużo więcej niż powinny. Ale życie w mieście było okropnie drogie. Mały Wuko rósł szybko i zdrowo. Lubił się szwędać po mieście i obserwować ludzi. Najczęściej towarzyszyły mu psy. Czasem też Ścieżka, jak nie miała akurat żadnej roboty. Wuko, czytał w ludziach. Siadał na rynku i przeglądał ich jak książki z kolorowymi obrazkami, tak, że pokrótce wiedział wszystko o wszystkich. Pewnego dnia, kupując precle u starej handlarki zapłacił miedziakami, ale resztę odebrał w złocie. Szybko nauczył się, że ludzie zrobią, co tylko pomyśli. Ścieżka, kiedy jej o tym opowiedział zdenerwowała się. Wiele razy zastanawiała się nad tym jak porozmawiać z Wuko i co mu powiedzieć, ale ciągle wydawało jej się, że jest za mały. Nie wiedziała też ile może mu powiedzieć, a przecież sama nie znała całej prawdy. Więc tylko popatrzyła mu poważnie w oczy i poprosiła, żeby nigdy więcej tego nie robił.
Coraz więcej poważnych rozmów odkładała na później. Ale bała się też, że ktoś dostrzeże dar Wuko i będą mieli kłopoty. Mimo, że wojna jakby ucichła, nadal wszyscy szukali małego niezwykłego chłopca. Wraz z upływem czasu widziała, coraz wyraźniej, że to chyba nie bardzo wychodzi... Czuła, jakby to wszystko było jednym wielkim oszustwem. Kiedy się spotykała z Utorem myślała tylko o tym, że oszukuje go. A jak można budować dobrą przyszłość na kłamstwie? Może już lepiej by było powiedzieć mu wszystko? Rozłożyć karty na stół i niech się dzieje co chce? Ale przecież chodziło nie tylko o nią. Miała pod opieką małego chłopca. A jeśli Utor znowu ich zdradzi?
Starała się łatać jakoś to wszystko, ale coraz wyraźniej czuła, że jej marzenie o szczęściu jest jak bańka mydlana. Wystarczy, że powieje mocniejszy wiatr, a wszystko pęknie... Z upływem czasu doszło coś jeszcze. Uczucie, które najsilniej pojawiało się nocą, kiedy Ścieżka zostawała sama w pustym łóżku... Dotkliwe poczucie obecności Ulfa... Ciągle nie znalazła sposobu na zdjęcie klątwy...
Jakby był tuż obok i widział ją cały czas. Być może właśnie tak było. Kiedy tylko zamykała oczy widziała go... Widziała jak pije na umór, prawie do nieprzytomności… Widziała też kobiety… Masę kobiet... Czuła, albo może wyobrażała sobie po prostu, jak Ulf, kocha się z nimi, albo gwałci po prostu, ale były to tak realistyczne wyobrażenia, jakby zaczynał gdzieś tam.. z inną, a kończył z nią, tutaj...
I tylko kiedy otwierała oczy widziała, że pokój jest pusty.
Nie dało się tak żyć. Z pijanym cieniem za plecami, z workiem kłamstw, ze strachem, z niedomówieniami... Ale z drugiej strony tak bardzo chciała, żeby wszystko się ułożyło. Chciała być z Utorem. Była pewna, że to jest właściwy facet. Całował ją tak czule, tak delikatnie, jakby była jakimś drogocennym, pięknym kwiatem. Wszystko przy nim było jaśniejsze. No i dzieciak go uwielbiał. Pomyślała Ścieżka, że kiedy Utor wreszcie z nią zamieszka, skończą się zwidy z Ulfem...
Uwolni się...
Zaprosiła Utora na kolację, podlała ją doprawionym winem... Niby była pewna jego uczuć, ale… wolała się zabezpieczyć. Kiedy już położyła dzieciaka i mieli czas tylko dla siebie, mogli wreszcie się zbliżyć... Ścieżka czekała tego momentu z napięciem. Jak będzie? Nie spieszyli się wcale. Mieli całą noc a może nawet i całe życie... I tylko, kiedy zamknęła oczy mieszało jej się… tak, że nie wiedziała, który jest z nią faktycznie, a który tylko patrzy... I tylko tatuaż na ręku palił nieznośnym bólem... Kiedy się obudziła w środku nocy Utor spał przy niej, błogo jak dziecko, ale tamten… tamten drugi... wstępował właśnie w kręgi piekielne. Ścieżka czuła bardzo wyraźnie jego ból, jego skowyt... szarpał się na tej czerwonej uwięzi, jak pies na łańcuchu... o krok od szaleństwa. Wypełniony bólem, rozpaczą. Tłumaczyła sobie, że może to są tylko zwidy, tylko urojenia...
Że przecież nie kochała Ulfa, ani tym bardziej on nie kochał jej... Że to tylko jakaś podła klątwa, że przecież ma prawo do własnego szczęścia. Do dobrego mężczyzny u boku, do normalnego życia.
Że Ulf... do jasnej cholery, niech sobie robi co chce. Ale była już naznaczona czerwoną klątwą.
Ale towarzyszył jej codziennie jego ból, jego złość... jego niepogodzenie ze światem. Tak, jakby to była też jej wina. Czuła, że zmienia się przez to wszystko... Traciła pogodę ducha. Złota miłość nie przynosiła ukojenia. Patrząc w zielone oczy Utora zastanawiała się ciągle ile może mu zdradzić. Może i była młoda, ale wiedziała przecież, że niektóre słowa mogą zniszczyć wszystko...
Także te nigdy nie wypowiedziane.
Ale i on nie był kompletnym idiotą. Dostrzegł w końcu, że coś się dzieje. Że Ścieżka nie uśmiecha się prawie, chodzi często zbyt zamyślona, zupełnie będąc głową gdzie indziej... Niedomówienia między nimi nabrzmiewały niczym wrzód... Aż któregoś razu zupełny przypadek sprawił, że wszystko wybuchło...
Po prostu wracali do domu po spacerze i sprawunkach. Nic nie zapowiadało nadchodzących wydarzeń. Był piękny pogodny sierpniowy wieczór. Na Ścieżkę przed domem czekał jakiś możny gość. Siedział okrakiem na potężnym karym ogierze i koń po prostu spłoszył się na widok psów. Stanął dęba i zaczął wierzgać kopytami, aż zrzucił tłustego jeźdźca. Tamten podniósł się wściekły z upokorzenia i zaczął okładać wierzchowca batem. Na ten widok Wuko rzucił się do przodu. Wyciągnął rękę i zaczął coś szeptać patrząc na jeźdźca, aż tamten opadł zupełnie jak kukła... Najgorsze jest to, że nie udało się przywrócić go do przytomności... Na szczęście zdawało się, że nie było świadków. Utor po raz pierwszy widział, co może zrobić dzieciak. Próbował jakoś uspokoić Ścieżkę i załagodzić sprawę, ale wiadomo było, że ani rodzina jeźdźca, ani miasto nie zostawi sprawy bez ukarania winnego. A Ścieżka pasowała na ofiarę. Wszyscy wiedzieli, że jest obca. Znowu nie było czasu na wyjaśnienia. Musiała uciekać. Kiedy Utor próbował odnaleźć rodzinę jeźdźca i zrobić wszystko, co należało, ona spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i trzymając dzieciaka za rękę pobiegła do bram. Nie zadawała sobie trudu szukania dziur w murze, po prostu Wuko kazał strażnikom ich wypuścić, a potem o wszystkim zapomnieć. I tylko nie pomyśleli, że mogły by się im przydać konie...
Uciekali całą noc, jak zwykle na oślep w nieznanym kierunku... Chociaż gdyby Ścieżka odrobinę się zastanowiła, mogłaby sobie przypomnieć, że zaledwie o kilka dni drogi leże swoje miał czarny smok, o ile chciał pilnować skarbów stopionych przez wulkan. Ale nie chciała pomocy smoka. Wyrównali już między sobą rachunki. Uciekała na oślep, jak zwykle zdając się na los, a jednocześnie czuła ogromną ulgę.
Na początku – powietrze. Wreszcie miało normalny zapach. Zapomniała już jak może pachnieć świat. Pył drogi, wiatr od zachodu zwiastujący deszcz… jesienne kwiaty... Bańka pękła, a ona jeszcze nie czuła rozczarowania, ani żalu... Jeszcze nie dopuszczała do siebie myśli, że wszystko skończyło się, że może nie będzie miała następnej szansy. Teraz ważna była ucieczka. Teraz ważne było, by nikt ich nie dogonił, nie odnalazł...
Szli piaszczystą drogą rozległym płaskowyżem, wśród zielonych i rudych pagórków...
Właśnie szukała w głowie odpowiednich słów, by porozmawiać z Wuko, kiedy zobaczyła pierwszego kruka... Zaczął kołować nad nimi, kracząc przeraźliwie, jakby zwoływał inne ptaki. Wkrótce przyleciał drugi i trzeci... A po kilku modlitwach kilkanaście czarnych ptaków kołowało nad ich głowami, kracząc, jakby znalazły świeżą ofiarę. Ścieżka nigdy nie bała się ptaków, do głowy jej nigdy nie przyszło, że mogły by coś jej zrobić, ale teraz... Było ich tak dużo i były takie wielkie... Czarne jak zagęszczenie mroku, zdawały się pochłaniać światło... Były tak nisko, że widziała ich małe, czarne oczy i ostre jak szpikulce dzioby... Przez te kruki, za późno dostrzegła idącego z naprzeciwka wędrowca.
Na początku był tylko małą czarną sylwetką, ale w miarę tego jak się zbliżali do siebie widziała coraz więcej szczegółów. Pociągłą, starą twarz ukrytą pod czarnym kapturem, wijące się kosmyki siwych włosów, haczykowaty i ostry jak dziób nos, głęboko osadzone, czarne dziury oczu.
W kościstych rękach dzierżył długi podróżny kostur. W pewnej chwili zatrzymał się i po prostu czekał aż do niego podejdą, a Ścieżce nawet do głowy nie przyszło, że mogłaby uciec. Czuła przemożną wolę tego starca. Wolę, której musiała usłuchać. Psy przypadły do jego nóg, jak zaczarowane, łowiąc wzrokiem najdrobniejszy ruch. Starzec zdjął kaptur i wyprostował się.
- Masz coś, co należy do mnie – powiedział patrząc jej w oczy. Nawet nie potrafiła odwrócić wzroku. Ściskała tylko kurczowo rączkę małego Wuko. Zerwał się porywisty wiatr, niebo ściemniło się w ułamku chwili, jak przed nadchodząca burzą. Starzec nakrył ich wszystkich czarnym płaszczem, trzasnął kosturem o ziemię i nawet nie zdążyła poczuć, kiedy ziemia usunęła jej się spod stóp. Wiedziała tylko, że nie wolno jej puścić ręki Wuko i że jest przeraźliwie zimno.

XXX

Ulfa szlag jasny trafiał. Nie mógł sobie znaleźć miejsca i celu. Cały czas czuł tylko buzującą złość. Był jak napompowany gniewem do tego stopnia, że wystarczyła głupota, a wybuchał. Wszystko go drażniło. Nie potrafił nazwać miotających nim uczuć, ani tym bardziej znaleźć ich powodu... Może chodziło o Matyldę, która całkiem jawnie prowadzała się z coraz to nowymi typami, a może o cholerną Ścieżkę, która zwiała nie wiadomo dokąd, ale cały czas miała go jak na sznurku. Podwójne obrazy rozsadzały mu czaszkę. Nie mógł się na niczym skupić. Nigdy nie był pewien, czy to co widzi istnieje naprawdę, czy to tylko zwidy. Czerwony tatuaż palił szyję. Ulf zalewał wszystko alkoholem, ale nie było go tyle na świecie, żeby mógł się skutecznie upić i zapomnieć. Nie było takiej kobiety, która mogła sprawić, żeby chociaż na chwilę przestał wariować. Została mu tylko jedna wierna kochanka, ta której zawsze był najbardziej oddany. Walka.
Wyruszył sam na poszukiwanie wolności lub śmieci. Na świecie nigdy nie brakowało okazji do przelewu krwi. Nie obchodziło go z kim walczy i po czyjej stronie. Nigdy nie pytał, kto jest dobry, a kto zły. Szukał największych awantur, najcięższych bitew. I zawsze stawał po przegranej stronie, tak by mieć przeciw sobie jak największą liczbę przeciwników. Prosił o śmierć, ale ona omijała go z daleka. Przysparzając mu sławy wiernego sługi ponurego żniwiarza. Tylko to przynosiło mu ostrość widzenia. Tylko to przynosiło mu chwilową ulgę, kiedy mógł się zapamiętać w bitewnym szale. Jego zła sława rosła. A jego dusza wyła jak potępiona. Nie potrzebował snu, nie potrzebował odpoczynku, nie chciał jeść. Potrzebował jedynie nurzać się we krwi, a kiedy już nie było nikogo do zabicia gwałcił i pił.
A czerwony łańcuch na jego szyi palił coraz boleśniej. Oczywiście, że doskonale widział co tam u Ścieżki. Widział wszystko jakby stał u niej za plecami. Gówno go to obchodziło. Niech sobie robi co zechce. Nie chciał jej. Niech tylko ktoś zdejmie mu tą cholerną obrożę.
Aż któregoś razu ktoś posłał mu po prostu zatrutą strzałę.

XXX


Ulf.
Księżycowa Tancerka wyglądała przez smukłe okno jej osobistej komnaty, jakby naprawdę było za nim coś co przykuło jej uwagę, ale wiedział, że jest to tylko wybieg, aby nie musiała jeszcze patrzeć mu w oczy. Próbowali kolejny już raz i wiedział, że próbować będą jeszcze wiele razy… aż do skutku, albo do śmierci. Każda taka próba kosztowała do wiele bólu, wiele udręki, ale czarodziejka nie miała zamiaru się poddać. Chciała go mieć… Chciała go mieć tylko dla siebie...
Wieści tak szybko się rozchodzą. Kiedy tylko usłyszała o jego szalonej odwadze, o jego okrucieństwie zapragnęła go dla siebie. Nie wiedziała jeszcze że jest spętany czerwoną klątwą, ale kiedy tylko go ujrzała, zrozumiała, że nie podda się i zrobi wszystko, aby nałożyć mu własną obrożę. Ulf patrzył z zimną nienawiścią na jej zgrabną sylwetkę, wbitą w gotycką koronkową suknię. Wiedział, że czarodziejka stroiła się dla niego. Była jak wszystkie baby. Myślała, że wystarczy zaświecić cyckiem, a on straci rozum. Doskonale rozumiał, że wydawało jej się, że kiedy tylko go pogłaszcze i przytuli on zmieni się w potulnego, oddanego szczeniaczka. Gówno go to obchodziło.
Nie miał zamiaru zamieniać jednej niewoli dla drugiej, ale oczywiście nikt nie pytał go o zdanie. Dostał po prostu zatrutą strzałę, a potem już wieży antidotum. Trochę trwało nim się wylizał, mimo, że czarodziejka dwoiła się i troiła. Widoczne był uczulony na trucizny, albo po prostu, kiepsko reagował na magię. Jedynym plusem w tej sytuacji było to, że przestał mieć zwidy. Albo bariera magiczna wieży tak działała, albo Ścieżkę na dobre trafił szlag, ale czy wtedy nie był by wolny?
Odwróciła się wreszcie od okna. Jej wielkie granatowe oczy wypełniało coś, co zapewne nazywała współczuciem. Nie miał zamiaru okazywać ani strachu, ani bólu. Z dumnie poniesionym czołem podszedł do krzesła i pozwolił się skuć.
Mógł być sprytniejszy... Przecież czerwona klątwa nie zabraniała mu zabijać dla niej, ani tym bardziej nie ograniczała go w innych poczynaniach. Mógł zagrać z nią w grę, a nawet przyjąć proponowane warunki. Zabawić się raz i drugi jak się zabawiał dziesiątki, albo setki razy, zabić kilku szubrawców, a nawet dobrych dzielnych ludzi. Zdobyć zaufanie i w odpowiednim momencie prysnąć. Ale czuł, że jedyne co mu zostało to ta odrobina godności i ból. Ból, który był mu przeznaczony. Modlił się wiec o chłodny pocałunek śmierci. Był gotów.
Podeszła bliziutko i pochyliła się nad nim, aż poczuł jej korzenne perfumy, zmieszane z feromonami jakimi chciała go omamić. Kiedyś, może w innym życiu, pewnie nawet i spodobałaby mu się. Kiedyś lubił takie ładne, ciemnowłose, wysokie dziewczyny. Ale teraz kojarzyła mu się tylko ze smrodem, potem i bólem. Położyła smukłe palce na jego szyi jakby mierząc po raz kolejny wielkość i siłę tatuaży. Widział jak bawi się kreśląc koła i elipsy na jego spoconym karku. Czuł jak jej ręka osuwa się na bark. Widział jak jej nozdrza rozszerzają się, wciągając jego zapach a źrenice rozszerzają w oczekiwaniu rozkoszy. Teraz już wiedział, jak to jest być czyjąś bezwolną zabawką. Wiedział doskonale, że gdyby tylko nie wstydziła się sama przed sobą, posunęła by się znacznie dalej... I że zapewne kiedyś to zrobi. A on… on tylko będzie mógł zamknąć oczy. Odchylił głowę do tyłu w oczekiwaniu pierwszego impulsu bólu, kiedy zaczęła skandować kolejne bardzo długie zaklęcie. Udręka się nie kończyła. Tatuaż palił, jakby był z czerwonego żelaza. Ulf czuł swąd palonej skóry, ale nie mógł zemdleć. Nie pozwoliła mu na to. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami i był pewien, że sprawia jej to przyjemność. Chciał wyć, ale tylko coraz silniej zaciskał zęby i pięści. Przed oczami wirowały mu świetliste kręgi. Czuł, że rozpada się cały na kawałki. Głowa mu płonęła żywym ogniem. Nie miał już ciała, nie miał już nawet duszy. Był tylko koszmarny ból. Czerwonej więzi nie dało się zerwać.
Potem, kiedy już słudzy zawlekli go do jego komnaty i rzucili na łoże jak trupa, przypełzła do niego pod postacią białego, śliskiego węża, by zwinąć się na jego piersi i karmić cierpieniem.

XXX

Ścieżka siedziała w przestronnej komnacie na zamku NIC. Było to przedziwne miejsce. Jakby się znajdowało poza czasem i poza światem... Jakby było utkane z mgły, która głuszyła kroki i oblepiała myśli. Pozbawiała woli i chęci działania. Zamek NIC chroniony był przez otulinę magicznej mgły, która sprawiała, że nikt niepowołany nie mógł go znaleźć ani nawet dowiedzieć się o jego istnieniu. Żaden z ludzi, ani tym bardziej żadna z istot magicznych. Trudno powiedzieć, czy była tu gościem, czy jeńcem. Nikt jej nie pilnował, ani nie więził, ale i tak nie była w stanie sama opuścić zamku. Odrobinka jej zdolności magicznych, nie miała tu żadnego znaczenia. Ścieżka nie była w stanie nic poczuć ani nic zobaczyć. Naturalnie nic, oprócz mgły... Znikło nawet poczucie ciągłej obecności Ulfa, a ona nawet nie bardzo się tym zdziwiła. Paraliżowała ją apatia. Mogła całe dnie spać, albo po prostu gapić się na cokolwiek. Czasem tylko miała wrażenie, że zamek NIC zamieszkują utkane z mgły byty, niczym duchy... Wuko dostał wielką, przesadnie zdobioną komnatę, ale wolał spać z nią, Ścieżką i tylko jego obecność sprawiała, że Ścieżka jeszcze trochę myślała i trochę czuła. Mały znosił otaczającą ich magię zupełnie normalnie. Jakby nie było to nic nadzwyczajnego. Ganiał z psami po licznych komnatach i naprawdę chwilami świetnie się bawił. A kiedy tylko spotykał ponurego starca wołał do niego - dziadku. Starzec, ani nikt inny niczego Ścieżce nie tłumaczył. Nie wiedziała, ani się nie domyślała, kim mógłby być... Zapewne wielkim magiem, sądząc po mocy i ogromie budowli, oraz po tym, z jaką łatwością ich przeniósł… Ale po tym wszystkim jakby zupełnie przestał się nimi zajmować. Być może była to kolejna osoba, kolejny mag, który chciał mieć moce Wuko dla siebie, ale nie działo się nic, co wskazywałoby na jakieś szczególne zainteresowanie chłopcem... Po kilku, a może i kilkunastu dniach Ścieżka jakby zaczęła przyzwyczajać się do magii zamku. Jej myśli stawały się coraz jaśniejsze. Zaczęła szukać jakiegoś zajęcia i odkryła, że w zamku jest ogromna biblioteka. Chciała się zatopić w starych woluminach, chociażby po to, żeby poszukać sposobu na zdjęcie czerwonej klątwy, ale wszystko tam było pisane niezrozumiałym dla niej językiem...
Wreszcie ponury starzec znalazł dla nich odrobinę czasu. Wieczerzali we trójkę w ogromnej, ciemnej jadalni. Ścieżka miała masę pytań, ale kiedy tylko napotkała wzrok starca, wszystkie opuszczały jej głowę. Przerażał ją, mimo, że nikt jej tam nie czynił krzywdy. A może był to po prostu jakiś kolejny rodzaj próby, którą musi zdać. Cały czas szukała mędrców, czarowników, wyroczni... Kogoś kto mógłby rozświetlić jej w głowie, a teraz... bała się nawet zadać najprostsze pytanie.
Bo niby jak miała się do niego zwracać ? Wasza Mroczność? Szlachetny starcze? Bezimienny Bycie? Aż wreszcie ponury starzec usłyszał jej bitwę w myślach. Zsunął kaptur zasłaniający wychudłą twarz i spojrzał na nią z zapadniętych oczodołów.
Nie zostało mi wiele czasu – powiedział – więc pytaj póki możesz.
Kim jesteś – ledwie wydusiła przez zdrętwiałe usta. - Co ja tu robię, do czego jestem Ci potrzebna, co z nami będzie?- zawiesiła głos i wpatrywała się w niego z napięciem, mimo, że nie była w stanie dostrzec źrenic. Przez moment miała wrażenie, że rozmawia z kimś już dawno umarłym. Cały czas czuła zimno i przerażający strach. Starzec oparł się o nieodłączny kostur o pochylił w jej stronę. Drugą ręką z trudem podniósł do ust kielich z winem.
Moje prawdziwe imię brzmi Bożydar. Tak, to niezbyt pasujące imię do księcia ciemności, dlatego niewielu je zna. Ale możesz się tak do mnie zwracać. Tego chciałaby moja matka. Ona naprawdę wierzyła, że tak właśnie jest...
Jestem najstarszym i najpotężniejszym z Książąt Ciemności. Jestem jednym z szukających małego chłopca... Jego ojciec Cahan był najmroczniejszym i najbardziej smutnym z moich synów, a jednocześnie najbardziej utalentowanym. My władcy mroku strzeżemy cienia. Wierzymy w delikatną równowagę. Wierzymy, że bez ciemności, nie byłoby światła. Więc władamy cieniem, ale także powinniśmy dbać o to, aby nadto nie urósł. Ale Cahan dał się zwieść, omamić. Pokochał jedną ze Świetlistych Księżniczek. Uwierzył, że może stworzyć coś niezwykłego. Uwierzył w jej miłość. W cudowną równowagę. Ale miłość okazała się tylko pięknymi słowami. Mrzonkami wyssanymi z palca. Iluzją. Jaśmina kiedy tylko poznała prawdziwą, okrutną naturę Cahana przeraziła się i uciekła zabierając ich dziecko. To dziecko, które ty przygarnęłaś. Zmarła wtedy, a Cahan utracił zmysły. Nikt, ani nic nie jest w stanie go ukoić. Sieje zniszczenie i śmierć na całym świecie. Wszędzie, gdzie się pojawi. I nikt nie jest w stanie go powstrzymać. Nawet ja. Poszukuje syna, jak wszyscy, ale on zbyt… zatracił się… w bólu… w okrucieństwie i w szaleństwie. Nie można pozwolić by odnalazł to dziecko, bo może użyć jego potęgi, aby zniszczyć cały świat.
W tym zamku, jesteście stosunkowo bezpieczni. Nikt nie wie o jego istnieniu. Nikt nie wie, gdzie on jest. Tu nikt was nie znajdzie... Nie zostało mi wiele czasu, już dawno temu powinienem odejść, ale zdążę dać Wuko klucz do tego miejsca, aby zawsze mógł się tu ukryć... To będzie pierwsza rzecz, której go nauczę. Musisz tylko obiecać, że nigdy go nie zostawisz. Że go nie porzucisz. Musisz dopilnować, żeby rozumiał naturę równowagi dobra i zła. Być może kiedyś wyrośnie na bardzo potężnego maga i uda mu się opanować szalonego ojca, ale teraz, to jeszcze prawie zwykłe dziecko... Potrzebuje opieki i kogoś, kto wskaże mu drogę. Ale tym kimś nie mogę być ja.

XXX

Ból oddalał się jak czerwona mgła zasłaniająca mu oczy. Ulf unosił się w powietrzu i było mu tak błogo. Nie czuł już ognistej pętli na szyi, nie czuł okruchów pobitych kryształów wbijających się mu w głowę, nawet nie czuł już białego gada na swojej piersi. Śniło mu się, że wreszcie wbiła zęby jadowe w pulsujące miejsce na jego szyi i podarowała mu wolność. Wolność. To co było dla niego zawsze najważniejsze. Unosił się coraz wyżej i widział z góry swoje biedne, obolałe ciało, przypominające bardziej woskowy odlew... Tak cudownie było nie czuć niczego… nawet żalu. Widział cieniutką, jak uplecioną przez jedwabnika czerwoną nić wirującą wokół niego w powietrzu. Połyskiwała i rozrzucała świetliste ciepłe blaski. Zaczął się nią bawić. Przecież wcale nie paliła. Grzała go tylko takim przyjemnym ciepłem, aż miał ochotę owinąć się nią jak kokonem. Była taka krucha i delikatna. Teraz widział, że może ją zerwać jednym nieostrożnym ruchem. Mógłby wtedy polecieć ku niczym nieograniczonym przestworzom. W jakieś miejsce, gdzie nie istniał ból, ani złość, ani porzucenie. W jakieś miejsce, gdzie będzie mógł być po prostu niczym. A mimo to, nie chciał jeszcze tego robić.
Z góry wszystko wyglądało inaczej. Klątwa przestawała być klątwą, a zaczynała być darem. Jakby dopiero objawiła mu się prosta prawda , że całe życie nie ma sensu, jeśli się żyje tylko dla siebie. Biały wąż poruszył się niespokojnie na jego piersi.

XXX

Ścieżka obudziła się w swoim nowym, ogromnym gotyckim łożu. Był środek najczarniejszej nocy.
Coś… gdzieś się kończyło... Coś, co przyprawiało ją o dygot, o zimne poty. Nie wiedziała co się dzieje. Mały Wuko, obudzony usiadł na łóżku. Patrzył na nią z napięciem.
Ścieżko, przecież Ulf umiera – powiedział.

XXX

Ponury Starzec rozważał szanse. Nie zostało mu wiele czasu, ale wciąż władał olbrzymią mocą. Miał wobec Ścieżki dług, a długi spłacają nawet Książęta Ciemności.
To, mężczyzna, którego kochasz? - zapytał
Nie, Panie, nie kocham go, po prostu… On uratował mi życie, jesteśmy związani czerwoną klątwą. Dał schronienie mi i Wuko, przyjął nas pod swój dach… Mam wobec niego dług.

XXX

Ponury starzec zmaterializował się w komnacie Księżycowej Tancerki. Nadal uwielbiał tą sztuczkę, chociaż nieraz kosztowała go sporo sił. Ten wyraz zaskoczenia malujący się na jej twarzy, oburzenie. Przecież jej wieża, to jej osobista twierdza... Strzeżona pilnie zarówno przez ludzi jak i magię. Czarodziejka była zupełnie nieprzygotowana. Włosy w nieładzie, blada twarz bez makijażu, jakaś wyciągnięta z dna szafy szara suknia, a na dodatek była zupełnie pijana. Starzec wyprostował się i zrzucił kaptur ukazując prawie łysą czaszkę z nielicznymi pasmami siwych długich włosów.
Masz coś, co nie należy do ciebie. - Powiedział.

XXX

Ścieżka stała pośrodku smukłej wieży. Kurczowo ściskała rączkę małego chłopca. Starała się wyciszyć i skupić, ale panika przytępiała jej zmysły. Sądowała wieżę w poszukiwaniu jego aury, ale ta była taka słaba i rozproszona, że dziewczyna nie wiedziała w którą stronę ma biec, w dół czy do góry, przed siebie, czy w tył. Porozwieszane na każdym skrawku ścian lustra, potęgowały poczucie chaosu i zagubienia. Czuła go wszędzie i nigdzie, jakby był tuż przy niej, a jednocześnie gdzieś za magiczną granicą, za potężną ścianą. To Wuko odnalazł za lustrami wejście do ukrytej komnaty. A ponieważ nie potrafił go otworzyć zbił zwierciadło. Malutką izbę prawie całą wypełniało ogromne łoże. A Ulf leżał na tym ogromnym łożu jak na katafalku. Ścieżka jeszcze zanim przypadła do ciała, poczuła, jakby wcale go tam już nie było. Wyglądał strasznie. Z jego pięknych czarnych włosów pozostały jedynie postrzępione kosmyki, usta miał zgryzione i całe we krwi, tak samo dłonie, pełne ran od wbijanych paznokci i stalowych okowów. Zamiast misternego tatuażu wijącego się kiedyś na szyi, miał jedną wielką ziejącą ranę, jakby przypalano go żywym ogniem. Nie poczuła jego oddechu, a kiedy przyłożyła ucho do piersi, nie poczuła też bicia serca. Nogi się pod nią ugięły. Na wszystko za późno. Zaczęła go szarpać, a nawet bić po twarzy, ale ani nie przyniosło jej to żadnej ulgi, ani tym bardziej Ulf nie odzyskał przytomności. Spojrzała z nadzieją na Wuko, ale on tylko pokręcił głową. Ścieżka jeszcze raz spróbowała się skupić i wsłuchać w jego ciało. Po bardzo długiej chwili poczuła słabe uderzenie serca, a wieczność po nim kolejne. Przywarła do jego pleców. Najpierw próbowała oddać mu trochę swojej energii, uleczyć go, ale były to rany od magii, na które nie znała lekarstwa. Położyła się więc obok i po prostu szeptała cichutko zaklęcia, ale on nie chciał wracać. Miała jeszcze odrobinę nadziei, że Ponury Starzec użyje swojej mocy i przywróci go życiu, ale Książęta Ciemności nigdy nie zajmowali się uzdrawianiem. Wuko przeniósł ich do zamku Nic. Siebie, Ścieżkę i ciało Ulfa, jeszcze zanim na górze Ponury Starzec skończył porachunki z Księżycową Tancerką. Zapadła noc i nic się nie zmieniło. Serce Ulfa nie biło ani odrobinę szybciej, ani odrobinę mocniej. Ścieżka leżała po prostu dygocząc przy jego plecach. Oczywiście, najpierw zrobiła mu opatrunki, a nawet wlała do ust odrobinę wywaru z ziół, ale sama wiedziała, że leczenie ciała nic nie da, jeśli nie ma w nim ducha.
Kiedy zamykała oczy widziała cieniutką czerwoną więź łączącą jej nadgarstek z szyją Ulfa, a gdyby mogła się skupić bardziej i uwierzyć, zobaczyłaby też jak więź wzlatuje nad nimi, gdzieś… w przestworza.
Znowu była sama. Skazana tylko na siebie, bez żadnej przyjaznej duszy na świecie. Utora musiała porzucić... Zresztą, to i tak nie miało żadnych szans... Ulf wolał umrzeć, niż żyć związany z nią klątwą... Jemiołę jakby sama zabiła, Ponury Starzec odszedł... a mały Wuko, ciągle był tylko dzieckiem, wymagającym miłości i opieki... Jej czas mijał na szarpaniu się i szukaniu wyjścia, którego nie było. Cała ta jej pogoń za szczęściem, była jak ściganie baniek. Wydawało się, że są tuż tuż i właśnie wtedy pękały pryskając szczypiącym mydłem prosto w oczy.
Dawno mogła być już poważną matroną. Gdyby zechciała słuchać matki i okazać szacunek ojcu... Miałaby dom, tłustego, starego męża i gromadkę dzieciaków. Ale rodzina byłaby przy niej. Porzuciła to wszystko, jakby naczytała się bajek i przyśnił się jej sen o wolności, o romantycznej miłości, o wielobarwnych koralach łapiących promienie słońca. Wszystko czego dotknęła zamieniało się w pył i gruz, a dwa czarne demony nie odstępowały jej na krok. Jej czas mijał, a ona nie posuwała się ani o krok do przodu. Nie stała się mądrzejsza, ani tym bardziej szczęśliwsza.
Nie będzie więcej przywoływać Ulfa, odda mu jego upragnioną wolność. Pozwoli mu odejść, tak jak musiała pozwolić odejść Jemiole. To wszystko co mogła jeszcze dla niego zrobić. Chciała jeszcze tylko się przytulić ostatni raz, poczuć ciepło jego ciała, zapach, poczucie bezpieczeństwa, którym ją obdarzał i to jaka czuła się przy nim piękna. Zły chłopiec. Nieugięty. Nieustraszony. Diabelsko przystojny… Wszystko co jej zostanie to wspomnienia... Przywarła całą sobą do jego pleców i nakryła się czarnymi skrzydłami aż po czubek głowy. Nie chciała, aby cokolwiek zmąciło tą chwilę. Mimo woli łykała łzy.
Śniło jej się, że leżą na dziwnej łące, całej porośniętej czerwoną miękką darnią, która otulała ich jak puchowa kołderka. Cieniutkie niteczki przenikały przez ich ciała, a potem unosiły się ku niebu połyskując w ciepłych promieniach zachodzącego słońca. Tu wszystko było tak jak powinno być. Jakby wszystkie rzeczy były na właściwych miejscach. Jakby panowała nigdy niczym nie zakłócona równowaga. Teraz już zrozumiała, dlaczego Ulf nie chciał wracać. Cieszyła się, że mogla go znaleźć chociaż tu, chociaż na chwilę. Żadne słowa nie były potrzebne. Bawili się cieniutką nicią pajęczą spowijającą ich ciała, wiedząc, że w każdej chwili mogą zerwać ją jednym nieostrożnym ruchem, ale to nie miało już żadnego znaczenia.

XXX

Ulf otworzył oczy jak po bardzo, bardzo długim śnie. Czuł drobne ramiona obejmujące go mocno i delikatne ciało przytulone do pleców. Nie chciał się jeszcze budzić. Był przekonany, że kiedy odwróci się, zobaczy Księżycową Tancerkę, mimo że przez moment, gdzieś we śnie wydawało mu się, że może być zupełnie inaczej. Trzeba być mężczyzną i spojrzeć prawdzie w twarz. Nie pierwszy raz budził się, nie pamiętając ostatnich nocy. O tyle, że teraz był oszołomiony magią, a nie narkotykami czy alkoholem. Zdecydowanym ruchem zdjął z siebie obejmującą go rękę i przewrócił się na drugi bok. Szeroko otwartymi oczyma patrzył na budzącą się Ścieżkę. A ta, kiedy tylko zobaczyła, że on nie śpi, zamiast wyjaśnić cokolwiek, albo przynajmniej się przywitać rozbeczała się po prostu. Przytuliła ten zasmarkany nos do jego piersi i szlochała bez końca. Jej drobne plecy raz po raz przeszywały spazmatyczne drgawki. Próbował ją nieporadnie pogładzić po włosach, ale był tak strasznie zmęczony. Więc przytulił ją po prostu i czekał.

XXX

Szli piaszczystą drogą wijącą się pośród wzgórz. Słońce już dawno wstało i mgła już znikła, a wiatr właśnie napędzał deszczowe chmury. Ścieżka z daleka widziała zbliżającą się do nich powoli postać. Mimo dziwacznego odzienia, dziewczyna idąca z naprzeciwka wydawała jej się jakaś znajoma, tylko za nic nie mogła sobie Ścieżka skojarzyć skąd mogłaby ją znać... Może to któraś z miejskich klientek... , a może ktoś jeszcze z poprzedniego życia???? Dziewczyna zbliżała się powoli. Szła boso, niosąc w ręku szklane pantofelki, a jej stopy nie wyglądały najlepiej… Ubrana była okropnie zniszczoną białą, muślinową sukienkę i sznurowany gorset, który sprawiał, że poruszała się trochę jak tancerka. Dziewczyna śpiewała coś, ale kiedy podeszła bliżej umilkła. Ścieżka złapała Wuko mocniej za rękę. W głowie znów kłuło ją takie poczucie, jakby zapomniała o czymś oczywistym. Jakby nagle zapomniała liter, albo słów, albo imienia ukochanego mężczyzny. Coś było nie tak… Prawie słyszała dźwięk pękającego szkła i grzechot rozsypanych korali. Wiatr spędził już czarne chmury i wiadomo było, że za chwilę lunie deszcz, ale słońce znalazło jeszcze na moment dziurę, przez którą padło oślepiające światło. Nagle jeden z psów, chyba Cień zerwał się i podbiegł do dziewczyny, a ta ukucnęła i zaczęła go drapać po szyi i pysku witając się czule. Kiedy wstała i zrobiła kolejne kilka kroków w ich stronę. Noc wyszła przed Ścieżkę i zaczęła warczeć ostrzegawczo, pokazując ogromne, ostre, białe kły. Ścieżka za późno zauważyła, że sierść na karku Cienia też się poniosła. W powietrzu na ułamek sekundy zawisło napięcie, ale wszystko działo się zbyt szybko. Psy rzuciły się na siebie i zaczęły się gryźć. Ścieżka nie wiedziała co ma zrobić. Rozdzielać psy, czy chronić Wuko, a może po prostu uciekać. Psy walczyły ze sobą jakby nagle oszalały. I dopiero kiedy Ścieżka złapała jednego, a dziewczyna drugiego z dużym trudem udało im się je rozdzielić. Dziewczyna zrobiła jakiś taki nieznaczny ruch ręką i Cień położył uszy po sobie. Odszedł kulejąc na jedną łapę, ale Noc nadal szczerzyła kły i warczała nie spuszczając dziewczyny z oczu. Ścieżka przytrzymywała ją z całych sił. Nie wiedziała co się mogło stać. Te psy nigdy, ale to nigdy nie gryzły się ze sobą. Były jak część jej małej rodziny. Dziewczyna przyglądała jej się z zainteresowaniem, a nawet nachalnie. Jakby ją oceniała, albo… porównywała. Aż Ścieżka poczuła się okropnie nieswojo.
Znalazłam Cię – powiedziała dziewczyna wreszcie i uśmiechnęła się radośnie.
I wtedy Ścieżka przypomniała sobie.
Jesteś tą dziewczyną, ze snu....- powiedziała – pamiętam Cię ...
Jestem dziewczyną z kryształowej trumny. – odpowiedziała tamta – Nie denerwuj się, przecież możesz mi zaufać.

XXX

Ścieżka przyglądała się sobie kolejny raz. Ściskając w ręku grzebyk do włosów myślała tylko o tym, co powinna zrobić. Trochę zazdrościła sobie tego życia. Mieszkali teraz w drewnianym domu na skraju wioski w krainie na końcu świata. Może i nie było to takie zupełnie normalne życie, ale miało naprawdę wiele zalet. Próbowali jakoś sobie radzić. Niedoszła czarownica, herszt bandy i magiczny dzieciak… Prawie jak normalna rodzina.
Ścieżka tysięczny raz podziwiała misterne reliefy na grzebyku. Przedstawiały dwa czarne psy splecione ze sobą. Dostała przecież takie proste zadanie: Znajdź i zniszcz. Ale co się stanie kiedy wbije ten grzebień we włosy Ścieżki i Smutny Książę przybędzie? Czy odeśle ją z powrotem do kryształowej trumny? Czy zniszczy Ścieżkę? Zabije Ulfa. Zbierze Wuko?
A jednak przecież miejsce dziecka jest przy ojcu. Kiedy Cahan odzyska syna może jego serce się odmieni? A może powinna o wszystkim komuś opowiedzieć? Nie musi sama podejmować tak trudnych decyzji. Przecież zawsze to Starzy Bogowie decydowali za nią. Gdyby mogła jeszcze stawiać jakieś warunki... Powiedziałaby wtedy: - Oto twój syn, pozwól nam odejść w spokoju… - a on w uznaniu jej zasługi wykaże się wspaniałomyślnością, podziękuje Ścieżce za opiekę nad synem, a może jeszcze i wynagrodzi... Przestanie już być taki smutny, a wtedy i cały świat stanie się odrobinę lepszy. Co się z nią wtedy stanie? Przecież była tylko dziewczyną z kryształowej trumny, nie mogła tego wiedzieć.
Może gdyby mogła zamienić się ze sobą na miejsca. Gdyby życie Ścieżki było teraz jej życiem? Przecież nikt by się nie zorientował. Była taka sama. Mogłaby mieszkać na wsi i udawać, że jest prawdziwą dziewczyną. Bawiła się grzebykiem do włosów tak, jak starzy bogowie bawili się jej losem. Purpurowe jądro przyjemności grzało ją przyjemnie. Wiatr łaskotał po karku. Psy wylegiwały się na słońcu. Życie było takie cudowne.
KONIEC


Beata Wilczyńska


Stara Waśń


Powrót do spisu opowiadań



Menu

___________________________________________
Kontakt: admin@starawasn.com Wersja Polska
Zalecana przeglądarka to Google Chrome lub Mozila FF.
Gra autorska: intechspiration.com
Wersja: 6
2006-2024
Polityka Prywatności